Z góry przyznam, że dźwięki, jakimi raczy mnie Unsaint, nie są nawet zbliżone do tego, czego szukam w muzyce, a w death/thrash metalu zwłaszcza. Doceniam jednak odwagę przesłania materiału do recenzji.
Na ich nieszczęście, domyślam się, że w samej stolicy Unsanit nie są jedynymi, którzy grają tego typu dźwięki, a w skali kraju raczej nieuchronnie znikną w zalewie wszechobecnej i wciąż popularnej "śmierci". W co drugim mieście wszyscy klepią death metal - jedni bardziej melodyjnie, drudzy technicznie, a trzeci przytomnie wychodząc poza wszelkie ramy i młócąc progresywnie. Tych ostatnich jest najmniej, a szkoda, bo takich zespołów trzeba. Czy Unsaint mają swoje miejsce na naszej "scenie"?
To zależy. Bo instrumentalnie nie ma się do czego przyczepić - jest poprawnie, motorycznie z groove, momentami wściekle i bezkompromisowo, ale zespołów stricte hołdujących temu, co "robiło dobrze" 20 a nawet 30 lat temu słuchają dziś tylko zapaleńcy.
Nie twierdzę, że dwudziestolatkowie nie sięgną po ten materiał, bo "Worthless Sacrifice" z pewnością spodoba się fanom wiernym fanom lekko zmulonego brzmienia z Florydy, jak i tym, którzy od czasu do czasu powracają do latynoskiej młócki z Ameryki Południowej. Szkoda tylko, że z inspiracji, które ponoć sięgają aż po współczesne twory jak Lamb of God, najmniej tutaj... owej nowoczesności. Ale paradoksalnie, Unsaint z góry ma być retro w swej formie, więc wybaczam.
Doceniam wkład, wysiłek a przede wszystkim wierne odwzorowanie ducha tamtych lat (nawet wokalnie!), ale do "Worthless Sacrifice" świadomie wracać nie będę. Za to zapaleńcy i fani krajowego undergroundu jak najbardziej.
Grzegorz "Chain" Pindor