To miała być moja płyta miesiąca, zanim pojawił się genialny album tria e.s.t. Ale Paulowi McCartneyowi nie mogę geniuszu odmówić. Wcale nie za jego działalność w The Beatles, ale choćby za cudowną balladę "My Vallentine" dedykowaną żonie Nancy.
To ona zdopingowała go do zrealizowania marzenia, do którego przymierzał się od lat - nagrania popularnych standardów, które pamiętał z domu rodziców. One ukształtowały jego muzyczną wrażliwość i pobudzały wyobraźnię przyszłego Beatlesa.
Podobne płyty nagrywa Rod Stewart - jedną po drugiej już od dziesięciu lat. Paul McCartney nie mógł dłużej czekać. Razem z Tommym LiPumą wybrali repertuar, a producent zasugerował udział Diany Krall w roli pianistki i było to kluczowe posunięcie. Jej miękkie jak jedwab akordy dodają muzyce szykowny szlif .
Paul McCartney śpiewa standardy tak sugestywnie, jakby były jego własnymi kompozycjami, ale to w swoje dzieło "My Vallentine" włożył całe serce i duszę. Na gitarze gra tu sam Eric Clapton. To jedna z najpiękniejszych ballad ostatnich lat. Album zamyka jeszcze jedna premierowa piosenka "Only Our Hearts", a na harmonijce ustnej gra tu Stevie Wonder.
Album "Kisses On The Bottom" ma lekko jazzujący charakter w najlepszym swingowym stylu i mogę go słuchać bez końca. Paul McCartney jest w doskonałej formie wokalnej, a z jego śpiewu emanuje zaraźliwe szczęście. To najlepsza płyta na kryzys, poprawa nastroju gwarantowana.
Marek Dusza
MPL /Universal