Kiedy Krzysztof Krawczyk trzy lata temu wydawał album "Polski Songbook", w podtytule pierwszej z jego części pytał: "dlaczego dziś nie pisze nikt takich piosenek?". Najwyraźniej współcześni twórcy nie są w stanie zaproponować materiału, który mógłby wykonywać.
A szkoda, bo z takim głosem wciąż miałby sporo do powiedzenia. Na razie nagrał płytę z piosenkami swojego idola - Leonarda Cohena. Kiedy słucham jego interpretacji, to zastanawiam się, do kogo skierowana jest ta płyta. Miłośnicy Cohena raczej jej nie kupią.
Prędzej znajdzie nabywców wśród zwolenników jego głosu. Krzysztof Krawczyk ma na tyle charakterystyczną barwę, że w każdej z piosenek odcisnął piętno. Śpiewa spokojnie, z pewną powściągliwością, głosem człowieka doświadczonego życiem. Wtóruje mu w tym mocno zachowawcza, choć zróżnicowana warstwa muzyczna, zahaczająca o pop, folk, country i jazz. Do zaśpiewania polskich wersji wokalista wybrał tłumaczenia najlepsze z możliwych - Macieja Zębatego.
Krzysztof Krawczyk był już nazywany polskim Elvisem i polskim Tomem Jonesem. Teraz - czy chce tego, czy nie - stał się polskim Leonardem Cohenem.
Grzegorz Dusza
SONY