Kopniak w duszę. Kij w emocjonalne mrowisko. Muzyczny Mount Everest. Zastrzyk ekstazy. Łyk piekielnie mocnej kawy. Można mnożyć boskie doznania po przesłuchaniu najnowszego dzieła Kings Of Leon. To nie jest płyta dla zmysłowo niezahartowanych, bo już na starcie dostać można zadyszki.
"Closer" wprowadza w miejski i duszny klimat skołowanego emocjami umysłu w sposób podstępny, bo pierwotna oszczędność dźwięków okazuje się przyjemnie bolesnym szarpaniem duchowych strun.
Boskie, lekko chrypiące zawodzenie Followilla wprawia w niewytłumaczalny nastrój euforii, smutku w radości. Razem z gitarowymi odgłosami w "Crawl" ma się ochotę czołgać ku chwale doznań muzycznych. "Sex On Fire" to już cios poniżej pasa, ale zakładając, że każdy bywa dźwiękowym masochistą, to uderzenie jest odpowiedzią na pożądanie.
Podobny rodzaj poddaństwa z woli własnej odczuwamy w przypadku "Manhattan", doskonale brzmiącego zresztą w wersji live. Chwila relaksującego oddechu możliwa jest przy okazji "Revelry" i "I Want You", nieco balladowych, ale tak samo przejmujących.
Kolejnego szturchańca chłopaki serwują nam w "Be Somebody", w którym perkusja gra rolę pierwszoplanową, genialnie dynamizując przekaz, a doprawiona energiczną gitarą nastraja absolutnie odżywczo.
Płytę "Only By The Night" kończy "Cold Desert". Nie bez powodu, bo właśnie ciszę, która zostaje po ostatnim dźwięku można porównać do zimnej pustyni, zaraz po zachodzie słońca. Dlatego tak trudno oderwać się od nowego albumu lwów indie rocka. Nikt nie lubi fazy spadania ze szczytu emocji, zwłaszcza tak intensywnych.
Każda przyjemność uzależnia. W przypadku tej rozkoszy marzy się, by trwała wiecznie. Kings Of Leon zaczynali od dźwięków rockowych z lekką domieszką bluesa.
Każdy kolejny album zawierał muzyczne perełki i wyróżniał się oryginalnością i niebanalnym podejściem do emocjonalnej ekspresji, instrumentalnie i wokalnie. Najnowsza płyta też jest wyjątkowa. Bo świeża i tak bardzo różna od tego, co proponują nam skomercjalizowane kapele. Kings Of Leon to bohaterowie współczesnej sceny muzycznej.
Od dawna nikt nie zaserwował tak ekscytującej przygody z dźwiękiem, porażającej szczerością i prawdziwością. Oby kontynuowali dzieło zbawienia ludzkości, rozrywając na koncertach zesztywniałe materializmem uczuciowe pancerze.
M. Kubicki
SONY BMG