MGMT nie powtórzą sukcesu swojego debiutanckiego albumu. Amerykanie mają za sobą spektakularne wejście na rynek muzyczny, mniej udane, ale za to pokazujące nieco inne oblicze powtórne starcie z realiami biznesu, a teraz - wreszcie - nadszedł czas na podejście trzecie.
Naturalna i uwolniona od nostalgii za super-chwytliwością debiutu odsłona MGMT to album niezwykle transowy (co zapewne będzie mocno wykorzystywane w czasie koncertowych jamów), snujący się leniwie, czarujący prostotą i sprawiający wrażenie monolitycznego, ciągnącego się w nieskończoność utworu - z coverem Faide Jane włącznie.
Zwariowałem? Niekoniecznie. Nawet te żywsze, nazwijmy dość energetyczne kompozycje, jak mocno bujające "Cool Song no.2" oraz niemal rockowe "Your Life is a Lie", nie odstają klimatem od na swój sposób mrocznej reszty materiału.
Duet doskonale wie jak pisać - nie bójmy się tego powiedzieć - dobre piosenki. Sami zresztą zarzekają się, że mieli to na celu. Dodajmy do tego bardzo ciepłe brzmienie, łatwo wpadające w ucho linie melodyczne i jest.. no właśnie, po prostu nomen omen - dobrze.
Wielu ten album może wprowadzić w stan zmieszania, ot "mixed feelings", ale z całą pewnością żaden ze słuchaczy nie przejdzie obok "MGMT" zupełnie obojętnie. To zbyt ciekawa i wielowątkowa (psychodeliczna) podróż, aby skreślić ją tylko dlatego, że nie ma tutaj gitarowego "hitu", który mógłby się znaleźć choćby na ścieżce dźwiękowej, do którejś z gier komputerowych (patrz: Fifa 09). Czy po "Constellations" ktoś jeszcze tego oczekuje?
Ja nie, dlatego trzeci opus amerykańskiego duetu tak bardzo mi się podoba. To album inny, dość dziwny i chyba jak na MGMT dość trudny. Stawicie mu czoła?
Grzegorz "Chain" Pindor