Zaledwie po wydaniu dwóch epek Greta Van Fleet została okrzyknięta największą rockową sensacją ostatnich lat. W czasach, gdy rock’n’roll dogorywa, to żaden sukces, ale to i tak coś. Szkoda tylko, że zespół braci Kiszka nie zaproponował nic nowego, a jedynie odtworzył stare brzmienia.
Słuchając ich piosenek ma się wrażenie, że mamy do czynienia z reinkarnacją Led Zeppelin. Otwierający ich pierwszy pełnowymiarowy album utwór stanowi jednak pewne zaskoczenie. Wysoki głos Joshuy Kiszki i prog-rockowy klimat w "Age On Man" bardziej przywodzą na myśl Yes albo Rush.
Następny w kolejności, motoryczny numer "The Cold Wind" to już granie typowe dla Led Zeppelin. Podobnie jak inspirowane brzmieniem późnych Zeppelinów kompozycje "Mountain On The Sun" i "Brave New World". Z kolei na wpółakustyczny "Anthem" nawiązuje do trzeciej, folkowej płyty tamtego zespołu. Jeszcze dalej Greta Van Fleet poszli w "Lover, Leaver", wręcz kopiując słynny kawałek "Whole Lotta Love". Zespół próbuje także rozszerzyć mapę swoich inspiracji. "When The Curtain Falls" przywołuje AC/DC, a "You’re The One" nie powstydziliby się Stonesi.
Mimo wielu zastrzeżeń album amerykańskiego kwartetu ma jeden niepodważalny atut – słucha się go się z wielką przyjemnością, graniczącą z rozkoszą.
Grzegorz Dusza
Universal