Kiedy kilka lat temu pisałem większy materiał o Włodku Pawliku z okazji jego koncertu "Stabat Mater", brakowało mi jego zdjęć. Poprosiłem, żeby pozował znajomemu fotografowi, najlepiej grając. Zaproponował salę koncertową Akademii Muzycznej w Warszawie, już po zajęciach, więc zupełnie pustą. Usiadł do fortepianu, popatrzył w sufit, zamknął oczy i zagrał taką improwizację, że buty mi spadły z wrażenia! A miał tylko dwóch słuchaczy. Potem, pozując już do fotografii, położył się pod fortepianem. Mało który artysta ma tyle luzu i dystansu do siebie.
Krótko po tym zagrał solo podczas wernisażu wystawy w Teatrze Dramatycznym, opowiadając swoją muzyką o tym, co wyobrażał sobie patrząc na obrazy. Tych pamiętnych koncertów było więcej, nie tylko solowych. Najważniejszy to ten w Hadze, na North Sea Jazz Festival. W programie festiwalu holenderski krytyk nazwał go "Horovitzem jazzu" i to wystarczyło, by na koncert tria przyszedł tłum wymagających słuchaczy, który gęstniał z każdą minutą. A na tej imprezie w tym samym czasie jest kilka koncertów największych sław. Jak ktoś gra nieciekawie, traci publiczność na rzecz innych.
Byłem na niesamowitym koncercie Pawlika i chóru z programem "Stabat Mater" w Stawisku. Miał już wtedy nagrodę Fryderyka za ten album. Oklaskiwałem na stojąco razem z publicznością wypełniającą Salę Kongresową premierowy koncert "Anhelli" (nominacja do Fryderyka). Żałuję, że nie mogłem być w Tykocinie, gdzie Pawlik, Randy Brecker i orkiestra symfoniczna Filharmonii Podlaskiej wykonała suitę "Tykocin". Kiedy ukazała się znakomita płyta pod tym samym tytułem, Włodek Pawlik miał już nagrany i przygotowany do wydania kolejny album, dwupłytowy "Grand Piano". Warto przypomnieć, że debiutancki - "Quasi Total" z 1987 r. również nagrał solo. Można by pomyśleć, że to zamknięcie pewnego okresu w twórczości artysty, gdyby nie fakt, że ciągle pracuje nad czymś nowym, a docierają do nas nagrania będące w pewnym sensie historycznymi.
Szkoda, że nie mogłem posłuchać i zobaczyć, jak nocą nagrywa tę muzykę w Studiu S1 im. Witolda Lutosławskiego. Ale zarejestrowane na płycie brzmienie nowiutkiego fortepianu Steinwaya jest tak naturalne, tak realistyczne, że zamykając oczy jestem sobie w stanie wyobrazić tę sesję. Skąpe oświetlenie w wielkiej sali koncertowej, połyskująca lakierem bryła fortepianu i on, pochylony nad klawiaturą, zamieniający na muzykę to, co ma w sercu i w głowie. Całą swoją wiedzę na temat muzyki klasycznej, zdobytą pod kierunkiem prof. Barbary Hesse-Bukowskiej czy Hochschule für Musik und Darstellende Kunst w Hamburgu. Doświadczenie uzyskane w czasie występów w USA m.in. z Randym Breckerem, Billym Hartem i Trentem Kynastonem. - Pozwoliłem się ponieść czystej intuicji i wyobraźni - pisze Pawlik w komentarzu do płyty. Zrezygnował z tytułów, które choćby w najmniejszym stopniu mogły sugerować skojarzenia.
Nie bez powodu wybrał na swe muzyczne zwierzenia noc. - Noc jest porą uwalniającą moje myśli od nerwowych konwulsji dnia codziennego - jest wyciszeniem, kontemplacją, przebudzeniem marzeń? Ucieczką od wodospadów pustosłowia? - dodaje artysta. Pierwsza płyta zawiera sekwencję improwizacji nagranych pierwszej nocy. Dźwięki fortepianu Włodka Pawlika wyłaniają się z ciszy, są tak sugestywne i zastanawiające, że otaczając mnie ze wszystkich stron wciągają w nierealny świat, piękniejszy niż ten prawdziwy, bo wymyślony przez artystę. Sekwencje powtarzających się fraz pełnią też funkcję relaksacyjną, pozwalają pozbyć się wszelkich problemów i trosk, przynajmniej na tę jedną chwilę.
W drugim temacie pojawia się melodia, którą pianista składa z porozrzucanych akordów. Napięcie narasta w trzecim utworze, by w kolejnym rozpłynąć się w nutach niosących ukojenie. Natomiast poziom adrenaliny zdecydowanie podnosi "Track 7". Ilustracyjny charakter muzyki z pierwszej sesji kojarzy mi się swą sugestywnością z muzyką filmową. Słuchając jej mam skojarzenia z pewnymi obrazami i stanami emocjonalnymi.
Druga płyta, nagrana w następną noc, zaczyna się w podobnym, wyciszonym klimacie, ale już w kolejnym utworze następuje gwałtowne przyspieszenie. Zawiera ona muzykę bardziej konkretną. Słychać tu odniesienia do historii muzyki klasycznej i jazzu, tematy mają charakter miniatur, mogą stanowić odrębną wartość. Ciekawym zabiegiem są ostatnie dźwięki - kroki pianisty odchodzącego od instrumentu. Najważniejsze, że do tego albumu chce się wracać. Muzyka jest otwarta na swobodną interpretację, jest przyjazna naszym uszom, nie tylko audiofilskim. Po wysłuchaniu drugiej płyty możemy wrócić do pierwszej i odkryć zupełnie nowe znaczenia improwizacji. Myślę, że Włodek Pawlik, tak jak Keith Jarrett, mógłby grać solowe, w pełni improwizowane koncerty. Album "Grand Piano" jest moim pierwszym kandydatem do tytułu płyty roku.
Marek Dusza
Arms Records