Wieści o nowych pozycjach w dorobku Maxa Cavalery specjalnie nie cieszą. Na Maxie już jakiś czas temu postawiłem krzyżyk, choć nie ukrywam, że na żywo zarówno Soulfly, jak i inne odsłony Cavalera family zawsze robią na mnie bardzo dobre wrażenie.
Ostatni album Soulfly - "Enslaved", był całkiem zgrabną miksturą death i thrash metalu z udziałem bardzo ciekawych gości. Dziś, kiedy coraz głośniej o reunion Sepultury, Max i spółka - wraz z nowym nabytkiem w postaci własnego syna za beczkami - proponują fanom młóckę w stylu starych nagrań swojego macierzystego zespołu.
Jest zatem dość thrashowo, topornie, momentami kwartet prezentuje lekko doom metalowe oblicze, a wszystko to spojone jest death metalowo - plemienną klamrą. Coś jak "Prophecy", tylko dużo gęściej, ostrzej i całkiem świeżo. Cholera, Soulfly mi się po prostu podoba. Przynajmniej dziś.
Część tego materiału panowie prezentowali na festiwalach, w tym u nas, w Jarocinie, gdzie dali całkiem poprawne show, porywając głodną wściekłych dźwięków i zróżnicowaną subkulturowo publiczność. Kapela może i się nieco męczyła, ale odbiór tego show - z naciskiem na nowe utwory, w tym wokalnie uzupełniane przez kolejnych synów - Igora i Maxa na wokalu, był bardzo dobry.
Podobnie odbieram "Savages". To całkiem zgrabnie skomponowane dzieło, mające masę łatwo zapamiętywanych riffów, czego nie mogę powiedzieć o zbliżającym się krążku Sepultury. Zresztą, sami zobaczycie. A póki co, nie zważajcie na schematyczną grę Zyona za bębnami, a cieszcie uszy rykiem Maxa i oszałamiającymi solówkami Rizzio. Raz na jakiś czas warto.
Grzegorz "Chain" Pindor