Gdy najbardziej interesującym utworem na całej płycie jest jej intro, wiedz, że coś się dzieje nie tak. Melodyjny metalcore nigdy nie był bastionem dla innowacyjnych brzmień czy tekstów, ale od momentu, gdy stał się prawie tak popularny jak dekadę wcześniej nu-metal, w gatunku zaczęło się robić szczególnie nudno.
Trivium - jako jeden z zespołów o większych ambicjach niż pozostali kumple z branży - miał u mnie pewien kredyt zaufania, choćby po ostatnim, udanym "Shogunie". Niestety, ich piąty długogrający krążek to bardziej bezpieczna jazda wpasowująca się w ramy MTV2 niż bezkompromisowa twórczość wojowników z Florydy - jak swego czasu nazywałem ten zespół.
Choć niektóre utwory nadają się idealnie na poranny jogging czy do wyciskania siódmych potów w siłowni, te pojedyncze przypadki w żaden sposób nie roztaczają wokół "In Waves" aury doskonałości. Gdy zasiadamy do spokojnej analizy albumu, okazuje się, że ci bezlitośni mesjasze metalcore'u zwyczajnie przestraszyli się ryzyka, mając na koncie spore sukcesy. Szkoda, tym bardziej że są momenty, w których pojawiają się przebłyski geniuszu w muzyce kwartetu, będące jednak tylko swoistymi przerywnikami dla wygładzonego do granic możliwości metalu, w którym produkcja przysłania wyższą ideę, o ile taka w ogóle istniała. Wygląda na to, że gdy oczekiwaliśmy, by Trivium zdefiniowało się muzycznie, oni postawili na wpasowanie się w schemat, żeby spokojnie przespać zbliżającą się zimę.
M. Kubicki
WARNER