Zaczęło się od “Video Games", które w połączeniu z klipem zamieszczonym w serwisie YouTube wzbudził duże zamieszanie, bo po pierwszym obejrzeniu chyba nikt tak naprawdę nie wiedział, skąd wzięła się Lana Del Rey i czy przypadkiem nie zakończyła swojej kariery 40 lat temu, a materiał to po prostu jakiś archiwalny wykop.
Kolejna odsłona debiutującej wokalistki to już zapowiadający płytę "Born To Die", który wprowadza w nastrój wprost idealny do seansów filmowych z Davidem Lynchem po zażyciu kilku Xanaksów. Te dwa utwory zaostrzyły apetyt na popowy powiew świeżości, wciąż w stylu retro, ale już nieco inaczej niż w przypadku brytyjskich koleżanek, które osiągnęły wielki sukces, jak Adele czy Duffy.
Na płycie znalazło się dwanaście utworów traktujących głównie o mrocznych stronach miłości, śpiewanych patetycznym, hipnotycznym głosem. Niestety, producenci w kilku piosenkach poszli nieco za daleko w stronę amerykańskiego popu, jaki znamy, i nie jest to już tak oryginalne jak pierwsze utwory artystki.
"Born To Die" – to niezły debiut, ale miejmy nadzieję, że historia wspomnianej wcześniej Adele powtórzy się również w Stanach i dopiero na drugiej płycie Lana Del Rey pokaże swój pełny potencjał w wyjątkowym i oryginalnym stylu.
M. Kubicki
UNIVERSAL