Prasa muzyczna na całym świecie zamiast analizować to, ile jest Lany w Lanie, i czy to tak naprawdę wokalistka i gwiazda z prawdziwego zdarzenia, woli zajmować się na poły sfabrykowanym życiorysem urokliwej Amerykanki i głowić się nad tym, czy nie powstałby z niego film. Ano, może i by powstał, gdyby za przedstawicielką indie popu stało mniej ludzi z management, mniej fachowców od PR i innych, tak bardzo potrzebnych specjalistów. Nie mnie oceniać czy to dobrze, czy źle, że Lana stała się dosłownie i w przenośni produktem, gdyż nie jest to obszar moich kompetencji. Marketing w muzyce czyni więcej złego niż dobrego, dlatego pozwólcie że skupię się na muzyce.
To, czego Lana Del Rey nie potrafi, to śpiewać na koncertach. Cóż, kiedy w studio ma się ze sobą producentów z najwyższej półki wyciskających wszystko co się da z artysty efekt jest piorunujący, ale nie zawsze w dobrym tego słowa znaczeniu. Bo, jak się okazuje, Lana z krążka a live to nie to samo i choćby mi zapłacili, nie wybrałbym się na jej gig, żeby zobaczyć jak męczy się z własnym materiałem. Wokalistka należy do takiego grona, a jakże, artystów, z którymi lepiej obcuje się w samotności, poniekąd kontemplując zawartość ich nagrań. "Ultraviolence", następca doskonale przyjętego co równie mocno krytykowanego "Born To Die", jest doskonałym tego przykładem.
Trzecie w karierze Lany (nie Elizabeth Woolridge Grant - przyp.red) pełne wydawnictwo nieco odstaje od poprzedniego. Aczkolwiek jestem w stanie pokusić się o twierdzenie, że różni się od "dwójki" w sensie pozytywnym. Utwory, choć jeszcze prostsze, czarują z większą mocą, co z pewnością jest zasługą Dana Auerbacha z cieszącego się ogromną popularnością The Black Keys.
We wkładce czytamy, że Lana Del Rey skomponowała wszystkie utwory, oczywiście z pomocą światowej klasy kolegów (poza "The Other Woman"). To jedna i budząca podziw sprawa, ale gdyby nie zestaw producentów czuwających nad jakością tych kompozycji oraz otaczających troską struny głosowe Lany "Ultraviolence" byłoby zlepkiem smutnych, rozczulających, zwykłych retro piosenek na jesienne wieczory, nie zaś zestawem romantycznych i potężnie brzmiących hymnów wybrzmiewających w arenach na całym świecie.
Stricte brzmieniowo Lana nie eksperymentuje. Wręcz przeciwnie - pozostaje w swojej comfort zone i ani na moment nie próbuje wyjść poza ściśle określony i znany już schemat. Zatem... czy Lana nudzi? Poniekąd trochę tak, ale mając na uwadze jej ostatnie deklaracje o chęci śmierci i definitywnego zakończenia kariery (według mnie tania PR`owa zagrywka), lepiej żeby tak nudziła, czasem z gitarą elektryczną w tle, niż gdyby po występie w filmie "Tropico" i wydaniu krótkiej EP pod tym samym tytułem rozstała się ze sceną i światem.
Nie ukrywam, że ja Lanę, nawet przynudzającą i mniej przebojową niż na "Born To Die" kupuję. Paradoksalnie, cieszy mnie ta nostalgia, daję się tym utworom ponieść w nieznane i przenieść świadomość w stan letargu. Relaksujący charakter "Ultraviolence" to coś, czego jeszcze koledzy po piórze nie mieli okazji docenić - a zdecydowanie powinni.
Jedenaście utworów składających się na ten album z pewnością ucieszy fanów wokalistki. Tych zaś, którzy dopiero bratają się z jej głosem i niegasnącym zainteresowaniem wokół jej osoby, może wystawić na próbę. Konfrontacja z Laną anno domini 2014 nie pozostawi śladów na ciele i psychice, aczkolwiek może dostarczyć nadwyżki smutnych wrażeń. Niżej podpisany z tego starcia wychodzi z podniesioną ale rozmarzoną głową i świadomością kolejnego, choć nieplanowanego sukcesu tej, która wciąż jest "Young & Beautiful".
Grzegorz "Chain" Pindor
Interscope