Spece od marketingu, stwórcy Lany Del Rey i orędownicy jej kariery, powinni bić się w pierś i przeprosić z całym muzycznym światem. Otóż sztucznie wykreowana, ale mająca ogromny talent i dość intrygujące podejście do własnej twórczości wokalistka nagle zapragnęła pójść mniej oczywistą drogą, zaliczając delikatną wtopę.
Nie nazwałbym "Honeymoon" wypadkiem przy pracy, ale nawet najbliżsi współpracownicy, od lat sprawujący pieczę nad kolejnymi "projektami", nie byli w stanie pomóc. Nie chcę ferować negatywnych wyroków, zwłaszcza że płyta zbiera umiarkowanie pozytywne recenzje, ale nie sposób nie zauważyć, że kolejne dzieło zostało sprokurowane zbyt szybko.
Tylko rok przerwy między "Ultraviolence" a "Honeymoon" sprawia, że nie do końca ufam opowieściom zawartym w tekstach. Nie przeczę - emocji tu nie brakuje, Lana zgrabnie ilustruje własne przeżycia, acz wydaje mi się, że to raczej zabawa, skakanie z kwiatka na kwiatek. Brak ciągłości w warstwie muzycznej i tekstowej znacząco psuje doznania. Koniec, końców, ja "Honeymoon" nie kupuję.
Zapytacie - a czemuż to, skoro producentem płyty ponownie został Dan Auerbach z The Black Keys? Czy jestem głuchy i nie słyszę, że Lana próbuje wkupić się w łaski bardziej wymagającego słuchacza, ceniącego vintage, i nie mam tu na myśli samego brzmienia? Ja odpowiadam – słyszę to, widzę, a gdyby niektóre z tych utworów przetransponować na fale elektromagnetyczne, to byłbym w stanie to poczuć. Problem polega na tym, że bez krzty – niech będzie – podniecenia i ekscytacji.
Debiut Amerykanki przysporzył jej zasłużonego szacunku, potem bywało różnie, choć Lana wciąż pozostawała obiektem westchnień milionów. "Honeymoon" jednak, jako materiał mający stanowić punkt przeciwwagi dla udanego "Ultraviolence", przegrywa z tamtą pozycją. Co więcej, szalony czas trwania płyty, zbyt odważna rezygnacja z silnego, niosącego utwory rytmu i przypisanie sobie łatki artystki perfekcyjnie żonglującej symbolami popkultury są gwoździem do sukcesu trzeciego dużego wydawnictwa piosenkarki.
Świat uważa inaczej, gloryfikując rzekomą dojrzałość Lany, jej odwagę i zgrabne poruszanie się po melancholijnych ścieżkach. Atmosfera noir i dźwięków tożsamych dla muzyki filmowej sprzed pól wieku może i łechce uszy, ale tylko na chwilę. Doceniam wysiłek, ciepłe brzmienie i jak zwykle czarujący głos, ale ganię za próbę wydojenia kolejnych dolarów za dostarczony smutek i nostalgię.
Grzegorz "Chain" Pindor