Na okładce płyty "Norman Fucking Rockwell" widzimy parę stojącą na pokładzie jachtu pod banderą Stanów Zjednoczonych. To Lana Del Ray w towarzystwie przystojniaka, wnuka Jacka Nicholsona. Ten kiczowaty obrazek wydaje się być idealnym ucieleśnieniem amerykańskiego snu.
To jednak tylko fasada, bowiem piosenki Lany zawsze podszyte były niepokojem, dekadencją, niosły mroczną tajemnicą. Wokalistka co rusz burzy cukierkowy wizerunek idealnego amerykańskiego życia. Wersy piosenek pełne są gorzkich refleksji na temat kraju, w którym przyszło jej żyć. To także opowieści o rozczarowaniach pod kalifornijskim słońcem.
Wysmakowane brzmienie, przestrzenne aranżacje, powłóczyste melodie i romantyczny klimat – wszystkie te elementy na jej szóstym albumie "Norman Fucking Rockwell" współistnieją perfekcyjnie. Od pierwszych do ostatnich dźwięków mamy do czynienia z dream-popem najwyższej próby osadzonym w stylistyce noir lat 60. z odniesieniami do współczesnego trip hopu i hip hopu. Dodatkowo spowolniona narracja i tajemniczy klimat przywołują filmowe dzieła Davida Lyncha.
Świetnie wpisuje się w to wszystko głos Lany Del Ray - kruchy i delikatny, celowo obniżony, słodki, a zarazem niepokojący. Można się zżymać, że Lana śpiewa jedną, wciąż tę samą piosenkę, ale robi to w sposób tak hipnotyzujący, że nie sposób się od niej uwolnić.
Grzegorz Dusza
Universal