Mieć takich wiernych fanów jak Chris Cornell to wielkie szczęście. Większość wykonawców nie podniosłaby się po takiej porażce, jaką było nagranie z Timbalandem płyty "Scream". Chris wyszedł jednak z powodzi krytyki suchą stopą i zdecydował się na ruch, na który czekałem od wielu lat - nagrał płytę akustyczną.
Musiało minąć pięć długich lat od momentu, gdy w internecie zaczął krążyć nieoficjalny zapis koncertu Chrisa ze Szwecji, na którym wykonał "bez prądu" hity m.in. Soundgarden, Audioslave oraz wiele interesujących coverów. Od tego momentu wszyscy czekali na "Songbook", choć nie było go jeszcze wtedy nawet w planach. Wielką siłą tej płyty jest ekspozycja unikalnego głosu wokalisty na tle minimalistycznych dźwięków gitary. Dzięki temu utworów zyskały nowy, bogatszy wymiar.
Bluźnierstwem byłoby porównywać to dokonanie z albumem "unplugged" Nirvany, jednak schemat jest tu bardzo podobny. "I Am The Highway" (Audioslave), "Thank You" (Led Zeppelin), "Black Hole Sun" (Soundgarden) czy "Imagine" Johna Lennona zacierają żal po braku "Billie Jean" i "Redemption Song" - piosenek, które zagrał w Sztokholmie. Forma wokalisty jest również godna pozazdroszczenia. Piękna niespodzianka od Chrisa i rekompensata za straty moralne poniesione przez fanów, którzy kupili jego poprzedni krążek.
M. Kubicki
Universal