Chrisa Cornella powinienem znienawidzić już dawno temu. Mimo nagrania mnóstwa świetnej muzyki, to często jego wymienia się jako winnego rozpadu grupy Soundgarden. W przypadku Temple Of The Dog o problemie mowy być nie może, ale już jeśli mówimy o Audioslave, po raz kolejny pojawiają się plotki, że pożegnalna płyta została nagrana na przysłowiowe "odwal się wytwórnio" właśnie w związku z decyzją Cornella. Ile w tym wszystkim prawdy? Trudno powiedzieć. Ale gdy przyglądamy się ostatnim solowym dokonaniom artysty to możemy już spokojnie go oceniać, a ocena ta nie jest zbyt przychylna.
Po dającym nadzieję singlu promującym poprzedni album Chrisa Cornella, piosence "No Such Thing", byłem jeszcze pełen nadziei. Nie na długo, longplay "Carry On" zawiódł mnie, krytyków i fanów na całym świecie. Cornell chyba poczuł, że musi zrobić sobie od rocka przerwę i dlatego jak spoglądamy na okładkę "Scream" to widzimy jak przymierza się do zniszczenia gitary. Faktycznie, na tej płycie w ogóle mu się nie przydała.
Gdy dowiedziałem się, że nad produkcją płyty czuwał Timbaland - autentycznie zbladłem. Ja nawet jestem w stanie zrozumieć modę, która MIAŁA miejsce na tego gościa. Przyznam, że takie krążki jak "FutureSex/LoveSounds" Justina Timberlake'a do dzisiaj słucham z przyjemnością. Jednocześnie wszyscy powinniśmy zdać sobie sprawę, że facet ma ograniczone możliwości i zainteresowania. Np. ostatnia, żenująca płyta Madonny, to była już piąta woda po kisielu, start spóźniony o parę ładnych lat, gdy to teoretycznie mniej znaczące gwiazdy wyeksploatowały pomysły Timba do zera.
Chris Cornell się tym nie przejął i zamiast wrócić do czasów "Euphoria Morning" postawił na coś, co artyści w takich chwilach nazywają "poszukiwaniem czegoś nowego". Powiedzmy to sobie wprost: "Scream" jest absurdem. To jakby Tillowi Lindemannowi z grupy Rammstein powiedzieć, żeby zaczął śpiewać disco polo albo wysłać Ne Yo by wziął się za kolaborację z Nergalem z Behemotha. Tak, nowy Cornell brzmi aż tak śmiesznie. Po prostu nie sposób jest traktować poważnie sytuacji w której ten utalentowany w zupełnie innym kierunku człowiek zaczyna śpiewać do działań wiecznie zmęczonego Timbalanda. Podkłady nie zmieniły się u niego przez lata ani o jotę. Na One Republic mogło się kilka osób przynajmniej nabrać, tutaj zahaczamy już o kpienie ze słuchacza. Następnego albumu w którym maczał palce nawet nie przesłucham, bo już mam reakcje alergiczne na te sample smyczków.
Czy można jednak spojrzeć na tę płytę z innej perspektywy, by wychwycić w niej rzeczy pozytywne? Owszem, tak. Gdyby był to album wydany przez Timbalanda z gościnnym udziałem Cornella. W sumie czemu nie? Przecież i tak, właśnie taka jest prawda. Wokale Chrisa Cornella to tylko dodatek do całości, zresztą kompletnie nieudany. Zupełnie inna sprawa, że gdyby Timba powspółpracował z innym wykonawcą nad tymi kawałkami, mogłoby z tego być więcej pożytku. Pewnie, nie klei już on na poczekaniu takiej ilości hitów jak kilka lat temu, ale i na "Scream" można znaleźć pewne motywy, które przy odrobinie pracy mogłyby stać się przebojami. Potencjał na płytę taneczną jest tu obecny w wielu miejscach, ale mówiąc po wielkopolsku, w tym składzie, "nie szło tego zrobić dobrze".
Wraz z uproszczeniem muzyki trzeba było sprawić, by teksty nie były zbyt ambitne. Faktycznie, "Fell On Black Days" czy "Like A Stone" to my tutaj nie uświadczymy. Są za to liryki ocierające się o poziom Nicole Scherzinger czy ktokolwiek tam pisze te piosenki dla The Pussycat Dolls. Utwory ustawione na trackliście jako trzy ostatnie są ciągłymi powtórzeniami tego co na płycie było już wcześniej. Brakuje pomysłów na zainteresowanie słuchacza, porwanie go na parkiet czy choćby poświęcenie chwili uwagi. Gdy refreny zaczynają sprowadzać się do powtarzania tytułu, można nawet domniemywać, że sami autorzy wiedzieli o swojej bezsilności na tym etapie prac.
Czy ktokolwiek będzie pamiętał za kilka tygodni o "Scream"? Nie wydaje mi się. Na świecie powstaje naprawdę mnóstwo muzyki rozrywkowej, tworzonej przez profesjonalistów w tym gatunku mało lub bardzo znanych. Czasem zdarzają się cuda w gatunku, które pokazują, że wszystko jest możliwe, jednak dzisiaj z całą pewnością uznajmy fakt, że Chris Cornell w tej stylistyce do nich nie należy.
M. Kubicki
Universal Music Group