Lenny Kravitz, mimo pięćdziesiątki na karku, wciąż może uchodzić za symbol seksu. Dziesiąta płyta w jego dorobku stanowi powrót do brzmień, które uczyniły go wielkim.
Na albumach "Let Love Rule" i "Mama Said" sprzed ćwierć wieku Lenny Kravitz zaprezentował porywającą mieszankę rock`n`rolla, funku i psychodelii. Co ciekawe, już wówczas mówiono, że gra retro-rocka, korzeniami tkwiącego w muzyce końca lat 60. Teraz takie granie znów jest modne, co Amerykanin skrzętnie wykorzystuje na nowej płycie.
Porywająco wypada otwierający album "Strut" kawałek "Sex". Funkowa gitara plus ostry bit perkusji i melodyjny śpiew z miejsca podnoszą adrenalinę. Funkowy groove ma także "The Chamber" kojarzący się z The Rolling Stones i ich dyskotekowym okresem pod koniec lat 70. Inspirację Stonesami odnajdziemy także w hymnie na cześć jego rodzinnego miasta "New York City".
Do korzeni rock`n`rolla Lenny Kravitz sięga w żywiołowo zagranym "I`m A Believer". Mniej udanie prezentują się ballady. Ani sentymentalny cover The Miracles "Ooo Baby Baby", ani tym bardziej zalatujący kiepską knajpą "Happy Birthday" chwały mu nie przyniosą.
Grzegorz Dusza
ROXIE/MYSTIC PRODUCTION