Siedem piosenek wypełniających debiutancki album Kanadyjczyków z Viet Cong może przyprawić o zawrót głowy. Nie ma tu nic oczywistego. Każda podąża w innym kierunku, brak tu jakiegokolwiek wspólnego elementu.
Członkowie zespołu jakby celowo rzucali sobie przeszkody, by maksymalnie udziwnić swoją muzykę. Na próżno więc szukać tu ładnych melodii i chwytliwych momentów. Dominują brudne, niezbyt przyjazne dla ucha dźwięki. Gitary mkną do przodu, nawiązują do garażowego rocka i zimnej fali. Z kolei klawiszowe brzmienia bardziej mogą się kojarzyć z industrialem i krautrockiem. Do tego dochodzi zimny, zbolały wokal przypominający Iana Curtisa z Joy Division czy bliższy naszym czasom Interpol.
Jednak z biegiem trwania albumu ta muzyka coraz bardziej zaciekawia, wciąga, wręcz uzależnia. Z pozornego chaosu zaczyna wyłaniać się całkiem spójna i przemyślana koncepcja artystyczna. Sami muzycy mówią, że narodziła się ona podczas trasy koncertowej, kiedy podróżując w jednym samochodzie udzielał im się nastrój ścieżek dźwiękowych miast, które mijali. "Viet Cong" może być rockowym debiutem roku.
Grzegorz Dusza
JAGJAGWAR/SONIC