Ceny mieszczą się w relatywnie wąskim przedziale, ale konstrukcje są bardzo różne. Urządzenia o małej i dużej mocy (te pierwsze wcale nie zawsze są tańsze i gorsze), w klasie A oraz A/B, lampowe i tranzystorowe, a przede wszystkim hybrydowe. SV-500 jest jednym z nich, i już nie najtańszym, bowiem ofertę hybryd zaczyna SV-400.
Tak jak większość wzmacniaczy Vincenta, Vincent SV-500 wygląda porządnie, lecz bez wyrafi- nowania i mało oryginalnie, powiela schematy sprzed wielu lat. Jest za to ciężki, więc nabieramy przekonania, że to konstrukcja całkiem poważna.
Vincent SV-500- front i złącza
Front jest metalowy (metalowe są również pokrętła), może być czarny lub srebrny. Dolną część zajmują przyciski przeplatane kolejnymi dwoma pokrętłami. Jest klasyczna regulacja barwy dźwięku, w kontrze do niej - tryb Direct, a także szybkie wyciszenia. Ważne jest wyjście słuchawkowe (duży jack 6,3 mm).
Vincent SV-500 ma cztery wejścia liniowe oraz dwa wyjścia - jedno z regulowanym, a drugie ze stałym poziomem sygnału. Niestety, nie ma wejścia na gramofon, jest za to pewna namiastka cyfrowej nowoczesności pod postacią wejść współosiowego i optycznego.
Cieszy i tyle, chociaż mając na pokładzie przetwornik C/A, niewiele już trzeba, aby dodać USB - choćby w najprostszej postaci 24/96 (jak to zrobił Rotel w A12).
Zaciski głośnikowe występują w pojedynczym komplecie (ale od czasu do czasu warto przypomnieć, że nie stoi to na przeszkodzie w połączeniu bi-wiring, gdyby ktoś się tym martwił). Po włączeniu zasilania trzeba odczekać kilkadziesiąt sekund, podczas których wzmacniacz stopniowo załącza kolejne układy.
Wnętrze
Producent nazywa 500-kę “małym wzmacniaczem hybrydowym" (little hybrid amp), choć nie jest on wcale taki mały. Nie jest też skromny. Wnętrze zostało podzielone na kilka mniejszych komór z solidnym ekranowaniem.
Zasilacz z transformatorem toroidalnym prezentuje się bardzo dobrze, sygnały z wejść przełączają przekaźniki, ekranowanie jest ważne, bo napięcie musi zostać przesłane do sekcji przedwzmacniacza w okolicach przedniej ścianki, by później wracać do komory końcówek mocy (wszędzie kablami).
W preampie pracuje niezły potencjometr analogowy Alps, regulacje barwy dźwięku chyba lepiej wyłączyć, pokrętło źródeł przesyła jedynie komendy do przekaźników umieszczonych tuż za gniazdami RCA - to rozwiązanie optymalne.
Centralny moduł zawiera zarówno stopień wstępny z lampami, jak i wyjściowy z półprzewodnikami. Sygnały audio są podawane do dwóch lamp 6N1 oraz jednej 12AX7 - to triody przeznaczone do pracy w takich konfiguracjach, i o ile 6N1 nie występują często, to “miniaturowe", podwójne 12AX7 są bardzo popularne i zasłużone. Różne i łatwo dostępne wersje 12AX7 zachęcają do eksperymentów.
Radiator jest niewielki; w końcówce, w każdym kanale, pracuje jedna para tranzystorów Toshiba.
W komplecie z Vincentem SV-500 dostajemy całkiem niezły, metalowy pilocik zdalnego sterowania.
Podstawą konstrukcji hybrydowej jest zazwyczaj lampowa sekcja napięciowa. Tym razem zastosowano nawet dwa stopnie i łącznie trzy (jedna podwójna, dwie pojedyncze) triody.
Odsłuch
Żadna koncepcja konstrukcyjna nie jest gwarancją sukcesu, ani też żadna, nawet wyśmienita realizacja, nie dostarcza rezultatów idealnych w skali absolutnej. Możliwości SV-500 wydają się jednak dobrze świadczyć zarówno o koncepcji wzmacniacza hybrydowego, jak i o umiejętnościach konstruktorów Vincenta, którzy podjęli świadome wybory.
Brzmienie Vincenta SV-500 jest takie, jakiego oczekujemy, chcąc spotkać na swej drodze przynajmniej ślad lamp. Jednocześnie jego moc jest właściwa wzmacniaczom tranzystorowym; nawet jeżeli ustępuje pod tym względem niektórym innym wzmacniaczom tego testu, to nie jest maruderem.
Vincent SV-500 gra po swojemu, ale można jego brzmienie opisać jako połączenie, w określonych proporcjach, opisanych już brzmień Crescendo i C368. Z pierwszym łączy go płynność, plastyczność i subtelność, z drugim - przesunięcie środka ciężkości w stronę niższych częstotliwości. Nie wychodzą z tego wcale "ciepłe kluchy".
W tej kompozycji nawet zaskakująca jest dobra rozdzielczość i przejrzystość; Vincent wygładza ostrzejsze elementy, nie wchodzi w paradę Rotelowi, nie gra impulsywnie i nerwowo, lecz wciąż spokojnie, spokojnie... pokazuje bardzo wiele, jakby trochę zwalniając akcję (co oczywiście jest tylko złudzeniem), aby nic nie umknęło.
Tuż za gniazdami wejściowymi pracują przekaźniki, później sygnał jest jednak przesyłany (do przedniej sekcji) dość długimi kablami.
Cały przekaz jest spójny i harmonijny, ale nie nazbyt sklejony. Detale docierają do nas łatwo, choć bez najmniejszej emfazy, co procentuje zwłaszcza przy odtwarzaniu głębi sceny; Vincent jest w tym najbardziej sugestywny, a przy tym rzetelny, nie kreuje własnego świata, lecz unika faworyzowania pierwszego planu, ułatwia wgląd w dalszą perspektywę.
Średnica jest soczysta, gęsta, jednak ustawiona "akuratnie", nie podgrzewa dolnego podzakresu, z basem łączy się sprawnie, choć bez wyraźnego "dopalenia"; śladowa oleistość jest tylko dodatkowym smaczkiem, a nie dominantą, nie grzęzną w niej dźwięki, które powinny być wyraziste i wyciągnięte z tła.
Vincent SV-500 nie popada w żadną skrajność, jego "umiarkowanie" można by więc uznać za asekurację, pod warunkiem wszakże, że zaliczymy mu na plus również powstrzymywanie się od nadmiernej "romantyczności". Kto jednak będzie chciał, na pewno usłyszy w jego brzmieniu dużo "lampowości" i "analogowości".
Dwa w jednym
Wzmacniacze hybrydowe są znane od dawna i zajmują trwałą, stabilną, chociaż niszową pozycję. Na pewno nie do nich należy przyszłość, która zdaje się układać pod dyktando techniki impulsowej, ale pewnie pozostaną z nami, pozwalając wyróżnić się niektórym firmom.
Pomysł połączenia lamp (w sekcji przedwzmacniacza) i tranzystorów (w końcówce mocy) ma łatwe do objaśnienia właściwości.
Koncepcja zakłada pozytywny wpływ lamp na charakter brzmienia ("ubarwienie" parzystymi harmonicznymi) na wcześniejszym etapie "obróbki" sygnału, a następnie jego wzmocnienie za pomocą tranzystorów, które pozwalają osiągnąć znacznie wyższą moc (niż końcówka na lampach), a także znacznie lepszą kontrolę basu (wysoki współczynnik tłumienia).
Jednak w praktyce nie jest to połączenie samych zalet i wyeliminowanie wszystkich wad.
Tranzystorowa końcówka też generuje "tranzystorowe" zniekształcenia, od których chcą uciec miłośnicy lamp, a lampowy przedwzmacniacz pogarsza odstęp sygnał-szum, niezależnie od tego, że generowane przezeń zniekształcenia wcale nie muszą przypaść do gustu tym, którzy poszukują brzmienia maksymalnie neutralnego.
Wreszcie zastosowanie lamp gdziekolwiek, jednych cieszy, a innych martwi - z powodu obaw o ich niezawodność i żywotność.
Radosław Łabanowski