Najnowsza edycja płyty nie pozwala powiedzieć, że "to już historia". Ktoś odważył się poważnie "przerobić" Sierżanta, nadając mu może nie nowy sens, ale jeszcze wyższą jakość. Kto? Giles Martin - syn George Martina, "piątego Beatlesa".
W muzyce nagrywanej, walory artystyczne niesione talentem i pracą samych muzyków, ściśle splatają się z techniką i umiejętnościami inżynierów dźwięku, którzy zawsze stają się współtwórcami - na dobre i na złe. Beatlesi mieli wielki talent, ale i wielkie szczęście, że ich nagraniami zajął się George Martin. Jego wpływ był znaczący od pierwszej płyty. "Please Please Me", chociaż to jeszcze łatwa muzyka, nagrana na dość prostym sprzęcie (magnetofon dwuścieżkowy), w dodatku podczas jednodniowej sesji, pokazuje już wyjątkowe kompetencje i wyczucie (chociaż specjalizacją George`a Martina były aranżacje muzyki klasycznej).
The Beatles nie mogli zabrzmieć lepiej, i nikt wtedy nie zabrzmiał na podobnym poziomie. Mówimy o roku 1963, a kto nie wierzy, niech porówna choćby z pierwszymi płytami Stonesów. Wtedy jednak świat i muzyka zmieniały się w błyskawicznym tempie. Niespełna cztery lata później, na początku roku 1967, Beatlesi nagrywają już swój ósmy album, a do ich rozpadu pozostały tylko trzy lata...
Są sławni, i to do tego stopnia, że mają dość niektórych przejawów swojej popularności, czyli entuzjazmu (histerii) na koncertach, które defi nitywnie kończą w roku 1966, aby całkowicie oddać się pracy w studio i tworzyć muzykę, której zresztą nie udałoby się grać na żywo. Pierwszy album z repertuarem, który nigdy nie był grany na koncertach, to już "Revolver" z roku 1966.
Od listopada 1966 trwają prace nad nowym materiałem, rozpoczęte nagrywaniem "Strawberry Fields Forever"; później ten słynny utwór Lennona, razem z "Penny Lane" McCartney`a (piszę o faktycznym autorstwie, chociaż od początku do końca wszystkie swoje piosenki podpisywali wspólnie), zostały "wyjęte" z programu albumu "Sgt. Peppers" i wydane na singlu (a dopiero później na "Magical Mystery Tour", poniekąd "składance"). Taki był zwyczaj, połowa największych przebojów Beatlesów nie ukazała się na albumach regularnej dyskografii, a tylko na singlach, ale w tym przypadku, i dlatego o nim wspominam, było to wyjątkowo niefortunne.
Sam George Martin wspominał po latach, że był to wielki błąd, bowiem nagrania te nie tylko same w sobie były świetne, ale też doskonale pasowały do całego albumu, więc ich brak poważnie go zubożył. A mimo to szybko został uznany za wspaniały, zawsze zajmując w plebiscytach miejsce w samej czołówce, zarówno w rankingach dotyczących Beatlesów, jak i muzyki rockowej w ogóle. Szybko - nie znaczy, że od razu i przez wszystkich. Pierwsze reakcje były mieszane, a niektóre nawet bardzo krytyczne.
The Beatles zaskoczyli zresztą wszystkich, tyle że jedni przyjęli tę zmianę jakby z pełnym zaufaniem, a niektórzy nie chcieli się pożegnać z Beatlesami takimi, jakimi byli dawniej. Niemal nie było już rock and rolla ani ballad w prostych aranżacjach, w co drugim nagraniu są sekcje dęte, smyczkowe, całe mnóstwo nowych instrumentów, klasycznych, elektronicznych i egzotycznych, dźwięki z natury, eksperymenty i cyzelowanie, mniej radości i spontaniczności...
To już nie są młodzi, beztroscy Beatlesi i "Sgt. Pepper`s" nie jest źródłem takiego muzycznego optymizmu jak pierwsze albumy. Co prawda, rozpoczęła się właśnie epoka dzieci-kwiatów, w którą chce się "Sierżanta" jakoś wkomponować, ale Beatlesi ze swoimi doświadczeniami oraz poszukiwaniami muzycznymi i pozamuzycznymi, które jednak na muzyce się odciskają, są znowu wyjątkowi, odrębni. W dodatku każdy z nich jest wyraźnie gdzie indziej.
Piosenki McCartney`a bywają poważne i sentymentalne, ale zwykle są lekkie i banalne. Piosenki Lennona w najlepszym razie są psychodeliczne, absurdalne, sarkastyczne, niektóre ponure i przygnębiające. Jednocześnie George Martin, którego po prostu interesuje muzyka i jej nagrywanie, wykorzystuje niezwykłą kreatywność, otwartość i przeobrażenie Beatlesów, aby samemu rozwinąć skrzydła. Wtedy najbardziej staje się "piątym Beatlesem", lecz równocześnie McCartney - czy to się komu podoba, czy nie - jest Beatlesem najważniejszym.
Dlaczego? W przekroju tekstów i muzyki "Sierżant" ma dwa główne fi lary - Lennona i McCartney`a (z dodatkiem jednego utworu Harrisona), natomiast aranżacje określa współpraca George Martina i Paula McCartney`a. Jeden inspiruje drugiego, i tak rodzi się instrumentalna "kwiecistość" stylu "Sierżanta". George Martin dyryguje smyczkami i dęciakami, które... o tyle wzbogacają muzykę, o ile trochę zaczynają przeszkadzać. Na tym etapie sami Beatlesi nie mają nic przeciwko, szukają nowych brzmień, ale już za rok, dwa, nagrywając "Biały Album", pozbędą się dużej części tego balastu, wracając do prostszych, surowych brzmień, a jeszcze bardziej desperacką próbę podejmą podczas "Let It Be".
Ale wszystko płynie, nie można wrócić do tego samego punktu. Każdy album Beatlesów jest inny, dokumentując niezwykle szybkie zmiany, zarówno ich muzycznych zainteresowań, jak i w ogóle muzyki lat 60. Dla mnie "Sierżant" to smutek, trochę uśmiech przez łzy, a jak łzy płynie lukier wszystkich słodkich dodatków, wprowadzonych przez George`a Martina.
Smutek pożegnania z dawnymi Beatlesami, których nikt już nie zastąpi - nawet oni sami. Słynna okładka ma w sobie po 50 latach jeszcze więcej mocy; na przekór swoim kolorom, pokazuje przemijanie. Już na niej, obok "kostiumowych", aktualnych Beatlesów, stoją woskowe fi gury Beatlesów takich, jakimi byli dwa-trzy lata wcześniej... zupełnie innych. Którzy byli bardziej prawdziwi? Fani Beatlesów spierają się o to od 50 lat, ale najlepsza odpowiedź jest taka, że zawsze byli prawdziwi. Tylko nie zawsze ta prawda była tak radosna, jak na początku.
Miksy i Kiksy
Nigdy naprawdę nie słyszałeś "Sierżanta", jeżeli nie słyszałeś go w mono - miał powiedzieć niegdyś George Martin. Z opinią mistrza trudno dyskutować, tym bardziej, że stoi za nią nie tylko autorytet, ale i bardzo mocny argument: nad miksem mono spędzono ponoć znacznie więcej czasu niż nad wydaniem stereo (i to nie tylko w przypadku "Sierżanta").
Sytuacja zaskakująca z dzisiejszej perspektywy, ale ówcześnie, chociaż stereo było już w rozkwicie, mono było wciąż formatem dominującym. Nad wersją stereo nie czuwali nawet sami Beatlesi, którzy pracowali już nad następnymi nagraniami. Z drugiej strony warto przypomnieć, że to jednak wersja stereofoniczna została wybrana, przy dużym udziale George’a Martina, do pierwszego wydania CD, w roku 1987, jak i do "zremasterowanej" edycji sprzed ośmiu lat.
W roku 2009 odżyła też wersja mono, ale tylko dla najbardziej wiernych fanów, gotowych kupić całą dyskografi ę (pojedyncze albumy mono nie ukazały się w regularnej sprzedaży). Aby dopełnić obrazu, wspomnijmy, że w edycji CD z roku 1987, pierwsze cztery albumy (od "Please Please Me" do "Beatles For Sale") ukazały się w wersji mono, a pozostałe (od "Help") w wersji stereo, chociaż już od początku lat 70. na rynku i w zbiorach fanów dominowały stereofoniczne wydania (oczywiście winyli), które stały się w zasadzie wersjami obowiązującymi, np. w audycjach radiowych, a wersje mono były raczej "zabytkami" dla koneserów. Ale przez ponad 20 lat (1987-2009) stereofoniczny odsłuch pierwszych czterech albumów był bardzo utrudniony; albo miało się stare analogi ("renesans" czarnej płyty nastąpił później), albo udało się je przegrać na CD-R, albo poszukało się "bootlegów". Natomiast stereofoniczny "Sierżant" był zawsze dostępny.
Studio na żywo
Każdy fan The Beatles ma na ten temat swoje zdanie, ale warto skomentować temat "prymitywnej" stereofonii, która jakoby jest problemem pierwszych płyt Beatlesów. Poza dosłownie kilkoma nagraniami (można je policzyć na palcach jednej ręki), których oryginalne taśmy- -matki zostały skasowane (przez pomyłkę) na samym początku (po zrobieniu miksu mono), pierwsze edycje stereo polegały z grubsza na tym, że określone ślady z taśmy-matki były zapisywane w kanale lewym, a pozostałe w kanale prawym. I nawet jeżeli perspektywa stereofoniczna wydaje się sztuczna (np. gitara basowa z lewej, a głos samego McCartneya z prawej), to w takim wydaniu walorem jest to, że mamy pokazaną niemal "na żywca" technikę ówczesnej rejestracji i pracy w studio.
Piszę o "Please Please Me", a co to ma wspólnego z "Sierżantem"? Moim zdaniem to, że żaden miks, ani stereo, ani mono - żadnej płyty Beatlesów - nie może być uznany za obiektywnie i bezwzględnie lepszy, bo, po pierwsze, każdy niesie inne informacje, których nie ma drugi, i każdy, przez tyle już lat, stał się kanoniczny. Stereofoniczny "Sierżant" miał już większe ambicje.
Sprzęt na Abbey Road był znacznie lepszy, niż w 1963 roku, i nie jest to proste przeniesienie zapisu z kilku ścieżek do jednego kanału, a z pozostałych - do drugiego. George Martin i inni inżynierowie sporo się jednak napracowali również nad miksem stereo, dokonując różnych "sztuczek", łącząc różne ślady, przenosząc je z kanału do kanału. I chociaż z dzisiejszej perspektywy miks ten jest trochę dziwny, to wcale bym się go nie wstydził - w roku 1967 był to majstersztyk w ramach panujących zwyczajów.
Czasem chórki są z jednej strony, a prowadzący wokal - z drugiej, głos może się też przemieszczać, większość instrumentów jest "zapakowana" albo do lewego, albo do prawego kanału, a pośrodku dzieje się niewiele. Gdy spróbujemy tego miksu posłuchać na słuchawkach, może być nieprzyjemnie, ale na kolumnach - wcale nie jest źle.
Kiedy w roku 2009 z wielką pompą wypuszczono "remastery" całej dyskografii, miałem pewną nadzieję, że nawet nie zmieniając zasadniczo samego miksu, inżynierowie dobiorą się do taśm-matek, "oczyszczą" poszczególne ścieżki i połączą je podobnie jak wcześniej, wiernie względem oryginału, ale z premią lepszej dynamiki i selektywności. Była na to szansa i dobry powód, zwłaszcza w przypadku "Sierżanta", bowiem zachowane są rejestracje wszystkich śladów. Nie przyłączyłem się więc do głosów zachwytu, nie odniosłem wrażenia, że wydanie z 2009 jest wyraźnie lepsze od poprzednich.
Prawdopodobnie ograniczono się do oczyszczenia już końcowego miksu, co niewiele dało. Wypada jednak znowu podkreślić, że Sierżant wcale nie wymagał "ratunku" - nawet bez żadnych remasterów jakość dźwięku jest wysoka, biorąc pod uwagę wiek nagrań, co zresztą dotyczy zdecydowanej większości materiału The Beatles. Konfrontacja jakości nagrań Beatlesów i Zeppelinów, których też lubię (tylko trochę mniej...), jest bardzo pouczająca. Dzieli je średnio dekada, tyle że to nagrania Zeppelinów wydają się starsze, i mówiąc wprost - gorsze.
Nie odnoszę się tutaj do wartości "artystycznej", a wyłącznie technicznej. Zeppelinom nie pomoże już żaden remaster ani remiks, bo jakość jest marna w materiale źródłowym (ścieżki taśmy-matki). Natomiast u Beatlesów... Takiego poziomu i kultury technicznej nagrania mógłby pozazdrościć niejeden współczesny zespół. Zawdzięczamy to profesjonalizmowi George`a Martina, innych inżynierów Abbey Road i całej instytucji, która o ten materiał dbała przez tyle lat. Bo teraz słyszymy go w największym rozkwicie!
It`s getting better!
Nadeszła doskonała okazja, aby znowu sprzedać więcej płyt Beatlesów. Znowu można było "zremasterować", wydrukować okazjonalną okładkę, przeprowadzić kampanię promocyjną, i pewnie znowu by się udało. Jednak tym razem dostajemy coś naprawdę ekstra. Jubileuszowy album to zupełnie nowy remiks!
Nowoczesny i korzystający z jakości poszczególnych, oryginalnych ścieżek. Podobnym przedsięwzięciem było "Yellow Submarine Songtrack" (1999) oraz "Let It Be Naked" (2003) - ten ostatni "wyczyszczony" z kontrowersyjnych orkiestracji, dodanych na ostatnim etapie przez Phila Spectora. Za nowe sierżantowe przedsięwzięcie odpowiada zaś Giles Martin - syn George`a Martina (zmarłego w zeszłym roku), który przejął schedę po ojcu i od paru lat dogląda różnych beatlesowskich reedycji, remasterów i tym podobnych (zaczął od "Love" w roku 2006).
W roku 1967, podczas pracy nad "Sgt. Pepper’s", studio przy Abbey Road było wyposażone w magnetofony czterościeżkowe. Względem "Please Please Me" oznaczało to z pewnością wielki postęp i nowe możliwości, ale kreatywność i potrzeby Beatlesów i George’a Martina zaszły znacznie dalej.
Struktura "Sgt. Pepper`s" jest tak skomplikowana (nawet w obecnych czasach) i wielowarstwowa, że praca z magnetofonami czterościeżkowymi oznaczała konieczność częstego przegrywania poszczególnych etapów pracy - gdy zapełniały się cztery ścieżki, trzeba było miksować i "zrzucać" materiał, aby móc dograć kolejne partie. Przy sprzęcie analogowym z takich zabiegów musi wynikać pogorszenie jakości. Giles Martin miał teraz do dyspozycji taśmy ze ścieżkami z wczesnych etapów miksowania i najnowocześniejszą technikę studyjną, która pozwalała zmiksować je dowolnie i bez żadnych strat.
Nowy miks ma znacznie lepiej zagospodarowane centrum panoramy stereofonicznej, głos prowadzący jest zawsze pośrodku, chórki rozprowadzone po obydwu kanałach, ale - co najważniejsze - została wykreowana wspaniała przestrzeń: obszerna, naturalna, z pięknym, lecz nieprzesadzonym pogłosem, słyszymy więcej, na wierzch wychodzą dźwięki, które wcześniej były zasłonięte. Nowy miks bardziej podkreśla bas, dzięki czemu niektóre nagrania, chociażby "Reprise", dostają dodatkowego kopa. W nowym ustawieniu wszystko jest spójne, płynne, dynamiczne, po części jak w... hołubionym przez George’a Martina miksie mono.
Parę utworów wprost do niego nawiązuje, chociażby "She`s Leaving Home", które odzyskało swoją pierwotną prędkość (w oryginalnej wersji stereo było "spowolnione", co swoją drogą, też miało swój urok, bo tonacja głosu McCartneya była tym sposobem obniżona, a piosenka jest smutna). Z kolei "Good Morning Good Morning" zdobywa niemal nowy wymiar - nagranie łapie znacznie lepszy rytm, nie jest już "szarpiące", dęciaki są głębiej zatopione.
Całość brzmi fenomenalnie. Pewnie znajdą się malkontenci, którzy zarzucą Gilesowi odejście od oryginału; niech więc zostaną z poprzednim miksem, inni niech zostaną z mono, ale jestem przekonany, że większość z radością posłucha nowego Sierżanta. Uważam, że jest to największe dokonanie w zakresie wszelkich reedycji albumów Beatlesów, a może też najważniejszy remiks (i jednocześnie remaster) w historii muzyki. Swoją wagę ma tutaj wartość samej muzyki, techniczna jakość oryginalnego nagrania, jak też złożoność i staranność najnowszego miksu.
Zrób sobie własnego sierżanta
Ale chwila - zremiksowany album to nie wszystko. Nowy "Sierżant" jest też dostępny w dwóch edycjach specjalnych, a jedna bardziej specjalna od drugiej. Jest wydanie dwupłytowe, które oprócz omówionego powyżej albumu, zawiera płytę z zestawem różnych "podejść", wraz ze względnie nowymi miksami "Strawberry Fields Forever" i "Penny Lane" (zrobionymi na potrzeby DVD "1+" z 2015).
Tutaj najwięksi fani mogą być trochę rozczarowani, bo większość spośród tych bonusowych nagrań jest już w ich zbiorach. Są to albo "zestawy ścieżek" będące częścią podejść wykorzystanych na albumie (sam "backing track" z perkusją, basem i gitarą, czy chociażby sama sekcja smyczkowa), które fani odseparowali już z pomocą gry "The Beatles: Rock Band", albo podejścia niewykorzystane, ale znane od lat z bootlegów, ewentualnie z ofi cjalnej przecież "Antologii". Jednak dla świeżo upieczonych fanów będzie to pewnie atrakcja.
Znacznie więcej jest w boxie super deluxie - tutaj bonusowego, "antologicznego" materiału mamy aż dwie płyty, jest także płyta mono (oryginalny miks) oraz dyski DVD i Blu-ray z miksem 5.1 i filmem "The making of Sgt. Pepper’s" Do tego 144-stronicowa książeczka, plakaty...
Jest też perspektywa, chociaż pewnie bardzo daleka, na... jeszcze lepszego, a w każdym razie jeszcze bardziej przerobionego, "Sierżanta". Giles Martin powstrzymał się bowiem od poważnych zmian w aranżacji (poza przebudową panoramy stereofonicznej), materiał źródłowy oczyścił, poukładał na nowo, ale w podobnych proporcjach. Niczego nie zabrał, niczego nie dodał, użył tych samych ścieżek; gdzie były smyczki, tam są, tylko w innym kanale, może trochę cichsze itd.
Teoretycznie można zrobić alternatywne miksy i np. wyrzucić wszystkie dęte i smyczkowe (podobnie jak z "Naked Let It Be"). Ci, którzy mają dostęp do poszczególnych sierżantowych "tracków" i bawią się nimi, wiedzą, o co chodzi... Less is more, zatem wystarczy połowa tych ścieżek, które są w ofi cjalnym miksie, aby usłyszeć... Więcej, wyeksponować piękną linię basu czy grę Ringo na "A Day In the Life".
Można by też stworzyć zupełnie nową kompozycję całego albumu, dodając w odpowiednie miejsca "Strawberry Fields Forever" i "Penny Lane". Herezja? Sam George Martin powiedział, że ich tam bardzo brakuje... Czekam więc na właśnie takiego "truskawkowego Sierżanta", ale następnych 50 lat czekać nie mogę, Giles Martin zresztą też. Więc zrobię go sobie sam, bo mając wszystkie, a przynajmniej dostatecznie dużo oddzielnych tracków.
Andrzej Kisiel