Tytuł albumu odnosi się do pierwszych osiemnastu lat naszego życia (18 x 4 pory roku = 72). Jak tłumaczy James Hetfield, jest to okres formowania się człowieka, kiedy się nam wpaja przekonania i jesteśmy najbardziej podatni na wpływy otoczenia. Metallica co prawda liczy znacznie więcej wiosen, ale w ich prywatnym życiu nawarstwiło się tak dużo problemów, że mają się z czego rozliczać, doszukując się przyczyn obecnych niepowodzeń właśnie w dzieciństwie.
Na "72 Seasons" znalazło się 12 kompozycji, które trwają 77 minut, co daje średnio sześć i pół minuty na piosenkę. Nie zawsze jest to uzasadnione – część utworów wydaje się przegadanych.
Metallica zapracowała sobie na pozycję najsłynniejszego metalowego zespołu świata, ale największe ich dokonania sięgają początku lat 90. Trudno więc było oczekiwać po ich jedenastym w dorobku albumie czegoś wyjątkowego.
Powstało dzieło solidne, ale nie błyskotliwe. Są tu charakterystyczne dla nich mocne gitarowe riffy, rozpędzone rytmy i nie do podrobienia wokal Hetfielda, ale wszystko to dobrze znamy już z wcześniejszych albumów.
Thrashowa maszyna potrafi rozpędzić się do prędkości Pendolino, tylko nie bardzo wie, gdzie jest stacja końcowa. Choć może jest nią zamykający album, świetny utwór "Inamorata" o spowolnionym mocarnym brzmieniu, przywołującym Black Sabbath.
Grzegorz Dusza
Universal