Pamiętam pierwsze występy Dawida z Curly Heads, tego wokalisty, który zabłysnął w X-Factorze. Wtedy ani intrygujący nastolatek i bożyszcze młodocianej publiczności, ani jego zespół nie wywarli na mnie wrażenia. Wręcz przeciwnie, czułem się mocno znużony i wieszczyłem rychły koniec kariery przynajmniej jednego elementu tej układanki.
Czas pokazał, że grupa brzydko mówiąc "ogarnęła się", co udowodniła w Jarocinie i na innych plenerach, a sam głos Curly Heads szybko stał się najczęściej koncertującym młodym wokalistą w Polsce. Hurraoptymizm mediów związany z karierą Dawida oraz kilku innych gwiazd telewizyjnych programów doprowadziły do tego, że o dąbrowskiej kapeli zwyczajnie zapomniano. Najwyraźniej formacji wyszło to na dobre, gdyż debiut, mozolnie klecony w sali prób - przeważnie bez Dawida - jest największą tegoroczną niespodzianką w gitarowej muzyce.
Recenzenci zgodnie zaznaczają, że "Ruby Dress Skinny Dog" cechuje niebywała wręcz wściekłość. Mając na uwadze "spokojny" solowy album frontmana to, z jakim impetem Curly Heads łoją na swoim debiucie, jest naprawdę sporym zaskoczeniem. Jednakże rozpatrywanie tego zespołu przez pryzmat tego, co Dawid robi na własnym polu, jest trochę nie na miejscu.
Dlaczego? Z prostej przyczyny - to dwa zupełnie inne światy. Poza tym poza kapelą pod producencką opieką. W zespole, któremu przez udział w TV show (jak twierdzi) Dawid Podsiadło chciał pomóc, wszystko odbywa się bardziej demokratycznie, a jawne inspiracje tuzami rocka z krańców Atlantyku, z naciskiem na Wyspy Brytyjskie nie są indywidualnym wymysłem.
Rzecz jednak gmatwa się, kiedy impet ustępuje miejsca lekkiemu, niemal sennemu snuciu się po meandrach gitarowego świata. Żeby daleko nie szukać, panowie równie często spoglądają w stronę The Strokes, jak The White Stripes czy Kings of Leon. Dorzuciłbym do tego odrobinę Yeah Yeah Yeahs, dzięki czemu otrzymujemy prawdziwie wybuchową mieszankę.
Tygiel pod nazwą Curly Heads tylko z pozoru wydawać się może kopią tego, czy tamtego. Na nasze warunki, gdzie młodym na każdym kroku podcina się skrzydła, nawet takie lekko rzemieślnicze odwzorowanie stylu uznanych zespołów nie powinno skutkować naganą. Wręcz przeciwnie, kwintet winien zbierać same pochwały za perfekcyjnie się w rynek z materiałem, który ma zarówno radiowy potencjał ("Reconcile", "Diadre"), jak i mocno alternatywny posmak ("Till You Got Me"). Nic tylko pozazdrościć.
Co z samym Dawidem? Kolejna niespodzianka, bo chłopak potrafi konkretnie krzyknąć, co doskonale udowodnił m.in. supportując 30 Seconds To Mars w Rybniku i w czasie Męskiego Grania, jak i powoli, subtelnie wodzić słuchacza po świecie kreowanym przez towarzyszących mu muzyków. Spokój i opanowanie stały się jego znakiem rozpoznawczym na "Comfort and Happiness", ale dopiero to, w jaki sposób czaruje swoim głosem na "Ruby Dress Skinny Dog" pokazuje jak nietuzinkowym jest wokalistą.
Na koniec kilka słów o samym brzmieniu. W pełni rozumiem, że ubrano te dźwięki w sound typowy dla indie rockowego grania, ale boli mnie, że po pierwsze, beczki brzmią tak pusto (najgorzej stopa), a bas (wyjątek "HouseCall") nie odgrywa tutaj bardziej znaczącej roli. Zrzucam to jednak na karb bycia nikim innym jak tylko debiutantem. Rynek to wybaczy, ale za drugim razem nie podaruje.
Jak na razie "Ruby Dress Skinny Dog" jest bardzo mocnym krokiem w stronę muzycznej dojrzałości i wielkiego sukcesu. Pytanie tylko, czy nie zostanie zaprzepaszczona przez tempo rozwoju kariery Dawida, która jakiś czas temu za sprawą wytwórni wierzącej w wokalistę, powolutku wkracza na zagraniczne tory.
Grzegorz "Chain" Pindor