Obiektywna krytyka w przypadku tej płyty to prawie nadwyczyn. Jakiej siły potrzeba, by odłożyć na bok emocje i sentymenty? Album kolegów Freddiego Mercury`ego i jego zastępcy (nie mylić z następcą) to jeden z tych, jakie wywołują zbyt wiele porównań i odniesień do przeszłości, która nie powróci.
W tym przypadku wszelkie próby zestawienia twórczości obecnego projektu Queenów z Rodgersem z ich dokonaniami ery niepowtarzalnie charyzmatycznego Freddiego kończą się wielkim kontrastem i uczuciem frustracji. Wniosek jest taki, że nie można ich porównywać i grubą kreską oddzielić trzeba pierwotny Queen od obecnego muzycznego wynalazku. Dla dobra ogółu. Żeby oszczędzić rozczarowań sobie i uszanować dzieło Mercury`ego, ale też by dać szansę jego żyjącym kolegom i Rodgersowi. "The Cosmos Rocks" to próba stworzenia zjadliwego uchem albumu. Dość udana. W końcu za gitarę odpowiedzialny jest sam Brian May a na perkusji pozostaje niezmiennie Roger Taylor. Także wokalnie królewska drużyna wypada przyzwoicie, bo Paulowi Rodgersowi talentu odmówić nie można. Dodając do tego pozostałości z dawnego Queenu, czyli chórkowe wstawki i wyraźne, dynamiczne brzmienie, dostajemy całkiem smaczny krążek, który nie uległ ostatecznie próbom absolutnej imitacji muzycznego stylu sprzed lat.
Płytę otwiera mocno rock`n`rollowy "Cosmos Rockin`" i ten klimat zdecydowanie dominuje. Może celowo, by pokazać, że wiekowym już chłopakom nie brakuje energii. Trudno nie mieć jednak wrażenia, ze to zabieg sztuczny, bo przeciwko naturze. W dodatku nieco nachalny, co słychać często w wokalnych popisach Rodgersa.
Jest na płycie kilka utworów godnych uwagi. Na pewno należy do nich "Time To Shine". Tytułu nie odnosiłbym bezpośrednio do zespołu jako odbiorcy przesłania, bo to raczej nie ich moment i nawet donośny głos wokalisty nie odbije się echem sukcesu. Mimo to pod względem melodii wypada całkiem atrakcyjnie. Zdecydowanie najlepszym kawałkiem jest "Voodoo". Wprowadza w typowo hendrixowski klimat: ciepły i bluesowy. Wydaje się, że w takich aranżacjach wokalista sprawdzałby się najlepiej, bo w spokojniejszej tonacji i przy akompaniamencie gitary Maya, brzmi niezwykle interesująco. Czuć, że w tych treściach i w tej skali czuje się naprawdę swobodnie. Niestety próba powielenia tego klimatu w utworze "Through The Night" nie jest już tak udana. Nieco lepiej wypada refleksyjny "Small", ze scenerią a`la country. Tu przynajmniej chłopaki przyznają się do ludzkiej potrzeby ukrycia się przed resztą świata. Oby nie musieli tego robić po premierze albumu.
Kolejne utwory zdradzają brak pomysłu na zagospodarowanie płyty. Na zmianę pojawiają się ballady z tekstem godnym Celine Dion ("We Believe") albo rockowe pokrzykiwania i nieudolna satyra na gwiazdorstwo jak w "C-lebrity". Chyba lepiej byłoby, gdyby tak jak Nickelback przyznali się do zapędów na gwiazdy rocka i nie posiłkowali się brakiem talentu kabaretowego. W reszcie piosenek beatlesowy rock`n`roll miesza się ze swojskim country. Warte uwagi są popisy gitarzysty, dzięki czemu album zyskuje bardzo na klimacie. Trudno jednak jednoznacznie określić zamiary artystów. Nie wiem, co chcieli zademonstrować muzycznie a co przekazać w tekstach. Infantylność miesza się tu z dojrzałością a refleksyjność z szaleństwem. Widać wyraźnie, że postanowili stworzyć coś nowego, świeżego i na pewno różniącego się od pierwotnej twórczości Queenów. Doświadczenie w branży zagwarantowało im przyzwoity efekt. Ale bez fajerwerków. Wiedzieli, co robią, asekuracyjnie śpiewając, "Some things that glitter MAY be gold". Mogą, ale nie muszą. I w przypadku tego krążka połysku złota nie widać.
M. Kubicki
EMI Music Poland