Twisted Sister po raz drugi przeszła na emeryturę, ale jej wokalista nie zamierza leżakować na Bahamach. Zamiast tego Dee Snider przypomina o sobie albumem solowym.
Nie płaczę po Twisted Sister, tak jak nie płakałem po żadnym zespole glam rockowym. Poza Kiss, Alicem Cooperem i - miejscami - Slade czy Bon Jovi większość reprezentantów tego gatunku nie robi nam mnie absolutnie żadnego wrażenia. Ani to odkrywcze, ani przesadnie przebojowe (jak chcieliby autorzy), a zazwyczaj - brzydkie :)
Solowy Dee Sinder także nie wydeptuje nowych ścieżek - trzeci autorski krążek artysty to po prostu kontynuacja myśli przewodniej jego macierzystego składu. I za to się trochę na niego gniewam, ponieważ moim zdaniem kariera solowa jest po to, by spróbować czegoś innego. A że Dee mógłby - i to jest największy plus "We Are The Ones" - świadczy jego forma wokalna.
Dee Snider dźwiga już siódmy krzyżyk na plecach, ale dynamiki i rozpiętości skali mogliby mu pozazdrościć o wiele młodsi wokaliści. Już od otwierającego zestaw dziesięciu kawałków numeru tytułowego słychać, że faceta rock zakonserwował jak mało kogo. Brawa.
Cóż jednak z tego, skoro "We Are The Ones" to płyta nudna jak oglądanie biegów narciarskich? Pochwalić można tu właściwie - oprócz klasy wokalisty - dobre, mięsiste brzmienie - efekt świetnego porozrzucania po kanałach nagranych ścieżek. Zaś same piosenki biegną gdzieś za The Offspring albo Good Charlotte, pozostając rzecz jasna w stylistyce glamowej.
Nie mam nic do wspomnianych kapel, ale z umiejętnością pisania piosenek na deskorolkę (nieudaną próbą jest tu choćby "Believe") trzeba się urodzić, a nie próbować wchodzić w te buty pod koniec kariery.
Mimo ewidentnych starań o stworzenie stadionowych hitów, autorowi nie udaje się wbić żadnego do mojej głowy na dłużej niż trzy minuty. A to spora sztuka, bo z zapamiętywaniem fajnych piosenek nie mam żadnych problemów. Tak więc, mimo że szanuję Dee Snidera za jego formę, to jednak "We Are The Ones" odkładam na półkę tak szybko, jak ją stamtąd zdjąłem.
Jurek Gibadło
Mystic