Choć mamy jeszcze pierwszą połowę roku, to najnowszy album Paula Simona z pewnością uplasuje się w czołówce rockowych dokonań, a może nawet sięgnie po Grammy. Nie będzie to pierwsze wyróżnienie, a jedno z licznych, jakie spotkały tego wybitnego wokalistę, muzyka, kompozytora i poetę.
Paul Simon odnotował w swej muzycznej karierze wiele wzlotów, a upadki wiązały się najczęściej z niedocenianiem jego muzycznych wizji lub działalnością związaną z filmem, choć są lepsi w tej materii. Pewne działania przyniosły mu olbrzymią sławę i sukces finansowy, inne - lekceważenie i uszczuplenie majątku. Chyba życiowy optymizm i roztropność pozwoliły mu przezwyciężyć kryzysy, do czego mamy odniesienia na omawianej płycie. Portret Simona jako człowieka dopełnia energiczna działalność filantropijna i odważne zabieranie głosu w imieniu pokrzywdzonych przez los, kolor skóry, przemoc czy wyznanie.
Na "So Beautiful or So What" trzeba było czekać aż 5 lat, zresztą w trakcie prawie 40-letniej działalności solo powstało ich dopiero 10. Materiał napisany w całości przez Simona nagrano głównie w prywatnym studio, w domku na uboczu. Sprzyjało to kameralnej atmosferze podczas nagrań i tę intymność odczuwa się wyraźnie na całym albumie. Prawie 70-letni Paul Simon nadal emanuje chłopięco brzmiącym tenorem, może niezbyt mocnym, ale nieskazitelnie czystym i lekko aksamitnym. Gra na przeróżnych gitarach i perkusjonaliach, a w rozmaitych konfiguracjach towarzyszą mu muzycy z Ameryki, Afryki i Azji. Artysta przyzwyczaił nas, że lubi tworzyć pod wpływem wielu folklorów, lecz zawsze z mistrzowskim wyczuciem udaje mu się wybierać pewne ich elementy i nadać temu stylistycznemu konglomeratowi osobistego sznytu.
Choć "So Beautiful or So What" ma wyraźnie koncepcyjny charakter, nie jest przypadkowym zbiorem nowo napisanych piosenek, to poszczególne utwory charakteryzuje zróżnicowana faktura i znakomicie komponują się one w zwartą całość. Brak tu słabszych momentów czy ogranych motywów. Napotykamy charakterystyczne progresje nut w melodiach piosenek, a towarzyszy im subtelna polifonia i polirytmia. Na płycie nie ma iście rewolucyjnych rozwiązań, lecz nie odbieramy całości jako produkcji retro - raz po raz pojawiają się efekty elektroakustyczne.
"So Beautiful or So What" rozpoczyna żwawy blues "Getting Ready for Christmas Day" z fantastycznie wsamplowanym kazaniem czarnego pastora J.M. Gatesa z 1941 r. W pięknie rozkołysanym "The Afterlife" rytmika zagęszcza się, stając się zarazem delikatniejszą, i odzywają się echa Afryki Zachodniej. Utwór "Dazzling Blue" poprzedza introdukcja na hinduskiej tabli, a dalej charakterystyczny dla muzyki Indii rodzaj scatu i zawodzenie skrzypiec w akompaniamencie.
Przy odgłosach przyrody z ciepłych krajów, plumkaniu kory i skocznym rytmie słuchamy refleksyjnego "Rewrite" rozprawiającego o tym, że chcielibyśmy napisać historię naszego życia jeszcze raz. Filozoficzno-religijnym rozważaniom w "Love and Hard Times" towarzyszy prosta melodia, a partia wokalna została obramowana gitarą akustyczną i sekcją smyczkową. Formę skocznego gospel z wplecionymi cytatami starego bluesa przybrał utwór "Love Is Eternal Sacred Light". Krótki "Amulet" stanowi piękną introdukcję do "Questions for the Angels", dając ponownie temat do przemyśleń. Do Delty Missisipi przenosi nas "Love & Blessing" z wplecionymi fragmentami pieśni spirituels i krótkim solo na klarnecie. Płytę zamyka dynamiczny utwór tytułowy w formie tradycyjnego rhythm’n’bluesa, przynosząc wersy pełne refleksji na temat wyborów życiowych.
"So Beautiful or So What" nagrano bardzo starannie, oddając pięknie barwy instrumentów, lecz sam wokal został zarejestrowany z pewnym nalotem ostrości, co nie pozwala zakwalifikować tego krążka do grona audiofilskich. Album ukazał się również w formie płyty winylowej lub CD z krótkim DVD.
Cezary Gumiński
HEAR MUSIC / UNIVERSAL