Samozwańczy król mrocznego rocka nie pozwala o sobie zapomnieć. Regularnie występuje w telewizyjnych programach, zaprasza na scenę swoich "mało znanych" kolegów jak Jonny Deep, który wspomaga go na gitarze, a do tego wciąż szokuje swoimi występami i złowieszczym image.
Przez lata kariery Marilyn Manson stał się marką i instytucją. Niestety, po komercyjnym sukcesie pod koniec lat 90. zaliczył spadek popularności, a co za tym idzie, analogiczną obniżkę formy jako muzyk. Stan rzeczy uległ znaczącej poprawie dopiero na wydanym trzy lata temu "Born Villain" i, ku uciesze fanów, czterdziestosześcioletni muzyk utrzymuje tendencję zwyżkową.
Dziewiąty album upiornego rockmana przynosi dawkę - dość zaskakującego - blues rockowego grania. Zwrot w tę stronę jawi się jako zbawienny dla muzyka, a towarzysząca mu kompania, w tym pociągający za struny gitary, a tu występujący dla odmiany w roli rockowego kompozytora, Tyler Bates, znalazła dla siebie zloty środek mogący przywrócić grupę na szczyt.
Jest jednak coś, co może im w tym przeszkodzić. Bardziej wymagających słuchaczy uderzy brak autentyczności i zachowawczość w tym, co robią Amerykanie. Nie żeby "The Pale Emperor" specjalnie przez to cierpiał, bo pewna doza niewychodzenia poza konwencję i własną strefę komfortu jest dopuszczalna. Jednakże przez brak szaleństwa i popisów krążek obfituje w zupełnie niepotrzebne mielizny, a muzycy dłubią w znanych już tematach, w których bluesowy klimat przesłania to, z czym zawsze Manson był kojarzony - czyli ładunek energii.
Z jednej strony czepiam się, bo oczekuję prawdziwego, mocarnego kopa. Ale tak naprawdę Marilyn Manson nie chce szokować gitarowym czadem i wbrew pozorom to właśnie może być recepta na powrót na mainstreamowy tron. Odciążenie materiału na rzecz dbałości o nastrój kompozycji i większą przestrzeń działa na korzyść samego wokalisty jawiący się tutaj jako najostrzejszy element całej układanki, który ani myśli spuszczać z tonu.
Głos Mansona dawno nie był tak przejmujący i jeśli miałbym wskazać najmocniejszy element "The Pale Emperor", to nie jest to ani genialna produkcja (zwróćcie uwagę na bębny!), ani wycieczki w stronę Nicka Cave`a, a właśnie znak firmowy grupy. Mason powrócił, i choć miejscami brakuje mu krzepy, stawia sobie za cel poniewieranie innymi środkami wyrazu. Robi to złowieszczo jak na "Holy Wood", a jednak w sposób tak czarujący, że nie sposób doszukiwać się kolaboracji z samym rogatym.
Grzegorz "Chain" Pindor
Mystic