Mariusz Duda, lider Riverside, przygotowując koncepcję ósmego albumu zespołu, zadał sobie pytanie: co mają najlepszego do zaoferowania słuchaczom. Wyszło mu, że to melodie i koncerty. Trzymając się tej idei, warszawska grupa nagrała album studyjny, który muzycznie odzwierciedli charakter, dynamikę i żywiołowość występów.
Riverside otrząsnął się po stracie zmarłego w 2016 gitarzysty Piotra Grudzińskiego i wpuścił do nagrań więcej światła. Co nie znaczy, że porzucił melancholijną aurę, która jest tak charakterystyczna dla piosenek zespołu. Mylące jest nieco otwarcie.
Klawisze w "Friend or Foe?", funkujący bas i chwytliwa melodyka przywołują lata 80. i bardziej kojarzą się z pop rockiem niż muzyką progresywną. W "Landmine Blast" wszystko wraca już na miejsce, a brzmienie staje się mocniejsze, niemal metalowe. Kilka motywów spina "Big Tech Brother". Imitujący dęciaki wstęp, miażdżący gitarowy riff, przyjemny, melodyjny wokal i imponujący podniosły finał.
Prawdziwy miód dla wszystkich kochających klasycznego prog rocka. Nie ustępuje mu najdłuższy na płycie "The Place Where I Belong". Tu również mamy kilka wątków, a na pierwszy plan wysuwają się partie organów Hammonda i gitary. Zamykający ten bardzo udany album "Self-Aware" to tak jak na otwarciu, Riverside przebojowy, łączący hard rock z reggae’owym motywem i artrockowym finałem.
Grzegorz Dusza
Mystic