W latach 90. The Smashing Pumpkins było jedną z najbardziej wpływowych grunge’owych kapel, a jej dorobek artystyczny stał się już rockowym kanonem. Choć ma ona u mnie ogromny kredyt zaufania, to coraz mniej rozumiem jej lidera Billy’ego Corgana i jego pomysły prezentowane na płytach wydawanych po reaktywacji grupy.
Tym razem postanowił stworzyć rock-operę w trzech częściach, będącą kontynuacją epickiego albumu "Mellon Collie and the Infinite Sadness" (1995) oraz "Machina/The Machines of God" (2000). W sumie mają się na nią składać 33 utwory, z czego 11 trafiło na jej pierwszą odsłonę.
Zaczyna się obiecująco – od instrumentalnego utworu tytułowego, o podniosłym klimacie w stylu Pink Floyd. Progresywne granie zawsze było bliskie Dyniom, ale nigdy nie robiły tego w sposób tak dosłowny. "Butterfly Suite" z dodanym żeńskim wokalem niebezpiecznie flirtuje z elektropopem, ale ma tak uroczą linię melodyczną, że można przymknąć na to oko.
W "The Good in Goodbye" wreszcie mamy prawdziwe soczyste granie, jak na starych płytach zespołu. Podobać się może także ballada "With Ado I Do" oraz nośny "Hooligan". Po drugiej stronie znalazł się nazbyt przytłoczony elektroniką "Embracer" czy kiczowaty "Hooray" z katarynkową melodyjką, nadającą się bardziej do cyrku.
Grzegorz Dusza
Marta’s Music