- W muzycznych rodzinach, a z takiej pan pochodzi, dzieci wcześnie zaczynają muzyczną edukację. Kiedy pan usiadł pierwszy raz do fortepianu, kiedy poznał jazz?
- Muzyka jazzowa zawsze rozbrzmiewała w domu mojego dzieciństwa. Chociaż nie chodziłem do podstawowej szkoły muzycznej, to grałem od dziecka i nie tylko na fortepianie. Zachowało się takie domowe nagranie, na którym gram pałkami od perkusji, które dostałem od Tadeusza Federowskiego, perkusisty w zespole ojca Old Timers. Grałem na wszystkim, co znalazło się w zasięgu moich rąk.
Mając siedem, może osiem lat samodzielnie skonstruowałem instrument dęty, który uważałem za puzon. Składał się z fragmentu fletu prostego, ustnika i tłumika od trąbki. Na tym instrumencie zrealizowałem pierwsze nagrania z bratem. Skorzystaliśmy wtedy z gotowych podkładów sekcyjnych. Zagraliśmy standardy m.in. Charliego Parkera, Sonny’ego Rollinsa i Milesa Davisa, a nagranie było prezentem pod choinkę dla rodziców. Mniej więcej w tym czasie zacząłem się interesować fortepianem. Ojciec żadnego z nas nie namawiał do grania, ja sam chciałem. Jeździłem na warsztaty jazzowe do Chodzieży, Gniezna, na wszystkie, jakie wtedy istniały.
- Miał pan wtedy szansę zagrać z wielkimi polskimi jazzmanami?
- Tak, najbardziej utkwiło mi w pamięci spotkanie z Tomaszem Szukalskim w Chodzieży. Miałem może dwanaście lat. Pamiętam, jak w trakcie jam session ojciec wypchnął mnie, żebym zasiadł do fortepianu. Byłem tak stremowany, że nie zauważyłem, iż gram bluesa w innej tonacji niż Szukalski. Podszedł do mnie w trakcie i powiedział, że to jest blues w B. Ja myślałem, że wszystkie bluesy są w F. Natychmiast zmieniłem tonację, a potem Tomek powiedział do mikrofonu, że mam dopiero dwanaście lat, a już razem zagraliśmy. To był mój debiut. Wtedy już pobierałem prywatne lekcje i wkrótce zacząłem chodzić do średniej szkoły muzycznej.
- Uczył się pan grać jazz czy również klasykę?
- Na początku byłem zorientowany na jazz, ale zachwycił mnie Chopin, a także Skriabin, którego miniatury wypełniły mój ostatni album "Wojciech Majewski gra Skriabina".
- A jeśli jazz, to tylko tradycyjny czy również nowoczesny?
- Ojciec miał zespół jazzu tradycyjnego Old Timers i nowoczesnego Swing Session, więc oba gatunki były obecne w naszym domu. Jako dziecko byłem zafascynowany zespołem Modern Jazz Quartet, a mój brat grał już jazz nowoczesny z Janem "Ptaszynem" Wróblewskim.
- Czy te rodzinne koneksje muzyczne wpłynęły na pański wybór życiowej drogi?
- Z pewnością. Od dziecka słuchałem muzyki jazzowej, a później klasycznej. Wcześnie poznałem środowisko jazzowe, wielu znaczących muzyków bywało w domu rodziców, później miałem okazję z nimi występować. Dzięki temu miałem odwagę zaprosić do współpracy takich muzyków, jak Tomasz Szukalski. To wszystko miało wpływ na to, co gram i jak gram. Miałem także zainteresowania wychodzące poza jazz, chętnie słucham muzyki spoza świata, w którym się obracam. Tak się pojawił Grechuta, którego nie słuchałem w rodzinnym domu. W ten sposób trzy lata temu nieoczekiwanie odkryłem Davida Bowiego, którego próbuję grać solo na fortepianie.
- Wykonuje pan już jego kompozycje na koncertach?
- Do tej pory tylko raz wykonałem jeden jego utwór, pracuję nad kolejnymi, które trafią na moją następną solową płytę, ale nie będzie ona poświęcona wyłącznie Bowiemu.
- Udział w nagraniu płyty "Robert Majewski Plays Komeda" był pańskim debiutem fonograficznym?
- Tak.
- Interesował się pan wcześniej muzyką Komedy?
- Tak, to przyszło wraz z zainteresowaniem polskimi filmami z lat, kiedy muzykę do nich pisał Krzysztof Komeda. Dobrze poznałem jego kompozycje i miałem pewien wpływ na dobór repertuaru albumu brata, zaaranżowałem temat z filmu "Dwaj ludzie z szafą".
- Wpływ Komedy słychać dziś w polskim jazzie?
- Z pewnością, chociażby w muzyce Tomasza Stańki, który występował z Komedą. Komeda pokazał sposób na "polską nutę" w jazzie. To się słyszy u wielu muzyków, także u mnie.
- W 2001 r. ukazał się pana debiutancki album "Grechuta", dlaczego właśnie jego kompozycje pan wybrał?
- To było zaskakujące dla wszystkich, także dla mnie. Najlepiej wyraził to Jan "Ptaszyn" Wróblewski pisząc w komentarzu do płyty, że "Grechuta i jazz to brzmi jak science fiction". Chociaż Marek Grechuta miał okres współpracy z jazzmanami i pozwalał im improwizować, to sposób, w jaki komponował, odbiegał od jazzu. Oczywiście warto grać utwory Henryka Warsa czy Jerzego Wasowskiego, ale one w jednoznaczny sposób nawiązują do jazzu, zaś Grechuta był wyborem mniej oczywistym, zaskakującym i chyba dość oryginalnym.
- Jak scharakteryzowałby pan styl kompozycji Grechuty?
- To twórczość bardzo zróżnicowana, oryginalna, teraz zajmują mnie te kompozycje, których za życia nie opublikował. Trudno u niego wskazać jakieś wpływy, może poza Chopinem. Zygmunt Konieczny pokazał, jak świetnie tworzyć muzykę do polskiej poezji, ale Grechuta robił to w zupełnie inny sposób. Był świetnym melodykiem, stosował odważne, niekonwencjonalne połączenia akordów - prostych, ale bardzo nietypowo ułożonych. Oryginalnie aranżował, daleko od jakichkolwiek konwencji. Od razu słychać, że to jego utwór.
- Do nagrania zaprosił pan saksofonistę Tomasza Szukalskiego i trębacza Roberta Majewskiego, czy chodziło panu o kontrasty, jakie wynikały z różnej ekspresji tych muzyków?
- To było do przewidzenia, ale tak naprawdę okazało się w studiu. Moja pierwsza myśl była związana z melodycznym elementem kompozycji Grechuty i poszukiwaniem odpowiednich solistów wyposażonych w szlachetne brzmienie, o jakie mi chodziło. Tomek był dużo mniej powściągliwy niż mój brat i to stworzyło bardzo dobry kontrast na koncertach i w studiu. Później nagrałem jeszcze dwie płyty w takim składzie: "Zamyślenie" i "Opowieść".
Właśnie ukazało wznowienie pana albumu "Grechuta", jakie uczucia wzbudza w panu po 15-latach?
- Cieszę się, że to zrobiłem, a nie było to łatwe zadanie ze względu na specyfikę muzyki Grechuty. Cieszę się, że zgromadziłem tak znakomitych muzyków. W przypadku Tomka Szukalskiego powiem, że mogłem zagrać z geniuszem saksofonu. Nie szukałem chwilowego powodzenia. Umizgiwanie się do publiczności ma krótkie nogi.
Efekciarstwo jest skuteczne tylko na chwilę. Chciałem zrobić coś głębszego w sferze muzyki i emocji, co przetrwa próbę czasu. Być może dlatego wytwórnia Sony Music zdecydowała się na wznowienie albumu. Muzyka Grechuty nic a nic się nie zestarzała, nadal fascynuje. Przecież pierwszą piosenkę "Pomarańcze i mandarynki" napisał jeszcze w liceum. Kiedy nagrywał pierwsze swoje utwory miał 22 lata i był w pełni ukształtowanym artystą. Pod każdym względem: kompozytorskim, wokalnym, poetyckim. Należy jednak pamiętać, że ten nasz Grechuta był bardzo swobodną, subiektywną interpretacją, gramy jazz w oparciu o tematy Pana Marka, a nie covery jego piosenek.
- Jakie wrażenie robi na panu jego poezja?
- Na pierwszych płytach jego wiersze sąsiadują z Mickiewiczem, Gałczyńskim, Tuwimem i bronią się. To niezwykłe. Patrzę na Grechutę jak na artystę totalnego. Jak powiedział kiedyś Leszek Moczulski, u Grechuty zacierają się granice między muzyką, poezją, malarstwem. Często równocześnie odbieramy słowa, obrazy, dźwięki... Nie można go traktować jako jednego z piosenkarzy. Z tego wynikają nieudane wykonania jego piosenek.
Grechuta był artystą, który w bardzo indywidualny sposób, za pomocą słów i muzyki prowadził osobisty dialog z poetami, prozaikami, malarzami różnych epok. Jeśli ktoś nie zdaje sobie z tego sprawy i traktuje jego utwory jako ładne piosenki z refrenem, często skazuje się na niepowodzenie. A ponieważ żyjemy w czasach powierzchownych, kiedy nikt nie ma na nic czasu, efekt często bywa mizerny. Te utwory są bardzo zrośnięte z Panem Markiem, który nie przyszedł na niczyje miejsce i nie będzie przez nikogo zastąpiony.
Rozmawiał Marek Dusza
Fot. Rosław Szaybo