– Jak nazwiesz swoją muzykę?
– Właśnie tak - moja muzyka. Kiedy uczyłem się, nikt mi nie mówił, jaki styl mam sobie wybrać. Grając, nie zastanawiam się, jak określić to, co gram.
– Na początku była klasyka?
– Muzyka kościelna, bo mój dziadek był organistą. I muzyka biesiadna, bo oczami dziecka widziałem, jak w soboty ludzie spotykali się, jeszcze za komuny, żeby porozmawiać przy wódce. Wyciągało się akordeon, bo ten instrument zawsze był w domu. Ojciec na nim grał i zachęcał mnie, żebym spróbował. Brat grał na saksofonie. Tata chciał, żebyśmy zajęli się rolnictwem, a w soboty i niedziele dorabiali na weselach. Takie to było rodzinne muzykowanie. Na pierwszy instrument zarabiałem pracując u rodziców w specjalistycznym gospodarstwie rolniczym, zbierając cukinię. Znam obsługę ciągnika, glebogryzarki i kultywatora. Ojciec tego ode mnie wymagał.
– Jak trafiłeś w jazzowe kręgi?
– Zainteresowała mnie muzyka, której słuchał brat. To byli przede wszystkim saksofoniści: Michael Brecker, John Coltrane, Dexter Gordon. Od niego dostałem w prezencie pierwszą jazzową płytę - kompilację nagrań Herbiego Hancocka. Chciałem być indywidualistą, wśród moich kolegów nikt jazzu nie słuchał, więc chciałem się wyróżnić.
Brat, który jest dużo ode mnie straszy, zabierał mnie na koncerty do krakowskiego klubu Harris Piano Jazz Bar. To był rok 1996 lub 1997. Chodziliśmy na koncerty festiwalu Starzy i Młodzi, czyli Jazz w Krakowie. Jarek Śmietana ściągał do Krakowa znakomitych amerykańskich jazzmanów: Arta Farmera, Eddiego Hendersona. Prywatna szkoła jazzu w Krakowie organizowała co roku warsztaty i na takie w końcu trafiłem, a potem uczyłem się w tej szkole.
– Legendą Krakowa był Janusz Muniak, przez którego zespoły przewinęło się wielu młodych muzyków. Trafiłeś do niego?
– Nie od razu. Najpierw uczyłem się u Mariana Pawlika, lutnika i kontrabasisty znanego m.in. z zespołu Dżamble i licznych zespołów jazzowych. On ma naturę profesora, puszczał mi różne nagrania, a ja w tych oparach jego werniksów, zafascynowany słuchałem jazzu i jego opowieści. Powiedział mi, że muszę pójść do klubu Janusza Muniaka i zagrać z nim. Nie czułem się jeszcze gotowy, ale poszedłem.
W drugim secie zaprosił mnie na scenę, a właściwie wepchnął na nią. To był rok 2000. Byłem przerażony, grałem jakieś głupoty, co nie spodobało się Muniakowi. Natomiast musiała mu się spodobać moja aktywność, bo chciałem, żeby coś się w muzyce działo ciekawego. Wtedy miałem długie włosy i powiedziałem sobie, że jak zagram z Muniakiem oficjalny koncert, to ogolę się na łyso. Przez dwa następne lata obserwował mnie i w końcu zaprosił do zagrania wspólnego koncertu z jego sekstetem. Dzień przed koncertem poszedłem do fryzjera i spełniłem przyrzeczenie. Mam takie zdjęcie z długimi włosami, które zrobił mi sam Muniak.
Przed trasą koncertową jego sekstetu odbyliśmy wiele prób. To było mordercze wyzwanie, wszystko musiało być dokładnie tak, jak on chciał. Powtarzaliśmy jeden utwór przez półtorej godziny. Muzycy, którzy z nim nagrywali w studio, opowiadali mi, że tam to jest dopiero hard core. Wydawało się, że wszystko jest w porządku od pierwszego podejścia, a on mówił - kasujemy i od nowa. I tak po kilkanaście razy. Był ekstremalnym perfekcjonistą.
Muniak pokazał mi, że najważniejsze w muzyce są emocje i więź pomiędzy muzykami. Dopiero po siedmiu latach grania z nim zrozumiałem jego muzykę i to, jak ważne jest doświadczenie. Dlatego nie lubię szkolnej edukacji, a taką, jaką mają Cyganie. U nich ojciec przekazuje swoją wiedzę synowi, a on sam nauczył się od swojego ojca. To jest naturalny rozwój.
– Jesteś dyrektorem artystycznym festiwalu Jazz Juniors w Krakowie. Czy tę wiedzę próbujesz przekazać młodym uczestnikom konkursów?
– Dokładnie tak, próbuję przy tym zmienić postrzeganie występów młodych muzyków. To jest bardziej showcase niż konkurs. Muzyka nie jest dyscypliną sportową, wszelkie oceny krzywdzą artystów i działają na szkodę muzyki. Jest kwestią gustu, co się komu podoba. Często mam inne typy niż jurorzy i nie chodzi o to, kto ma rację. Zadaniem członków jury jest pomoc w promocji zwycięzców, bo to oni podpisują się pod werdyktem swoimi zobowiązaniami. W tym przypadku kontraktem koncertowym dla wybranego zespołu podczas młodzieżowego showcase'u.
– Znasz się na jazzowym biznesie?
– Przez kilka lat wspierałem krakowski klub Harris Piano Jazz Bar, od pięciu lat pracuję przy festiwalu Jazz Juniors oraz rozwijam platformę rekomendującą polskich muzyków na zagranicznych scenach o nazwie International Jazz Exchange. Jestem pomysłodawcą cyklu Directions In Music i autorskiego minifestiwalu Kaczmarczyk Sessions. Myślę, że, siłą rzeczy, zgłębiam swoją wiedzę w tej dziedzinie i już w tej chwili jestem dość mocno zaawansowany jak na swój wiek. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy się na tym znam. Ciągle mnie coś nowego zaskakuje. Taka właśnie jest muzyka improwizowana.
– Co znaczy określenie - jazz?
– To tylko termin używany po to, by przykleić etykietkę do tego, co się gra. Co konkretnie oznacza, trzeba zapytać amerykańskich muzyków. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że jazz już dawno umarł. To jest muzyka historyczna. Oczywiście istnieje jeszcze skansen. To, co najciekawsze wydarzyło się w tej muzyce, powstało w momencie odchodzenia od tego, co nazywamy jazzem.
– I taki jest twój nowy album. Jaka była geneza pomysłu na płytę z didżejem?
– Przyszedł mi do głowy pomysł na projekt wielowymiarowy - połączenie mojego tria z widżeljem/didżejem (VJ/DJ). Podczas prac nad projektem skonsultowałem się z szefem krakowskiego Festiwalu Muzyki Filmowej - Robertem Piaskowskim. Po przedstawieniu idei całego przedsięwzięcia zaproponował mi premierę i wsparcie przy produkcji całego wydarzenia.
Przesłuchaliśmy materiał z didżejem Wojtkiem "Mr. Krime" Długoszem i wybraliśmy odpowiednie fragmenty z filmów z muzyką Henryka Warsa i Bronisława Kapera z lat 30. aż do lat 60. Puszczamy oko do słuchaczy, którzy nie widzieli tych filmów, ale może słyszeli niektóre melodie. Gramy je tak, że wcale nie kojarzą się z oryginałem. Nasze interpretacje mają zachowane melodie, ale ustawione w kontekście do otaczającego nas obecnie świata. Współczesny groove i motoryka.
– Dlaczego akurat Wars i Kaper?
– Bo zasługują na takie uznanie jak choćby postać Krzysztofa Komedy. Starsze pokolenie zna i pamięta szlagiery, które napisali, ale młodzi słuchacze nie mają pojęcia o ich twórczości. Tworzymy pomost pomiędzy dawnymi czasami a teraźniejszością. Być może to ostatni moment, kiedy możemy przybliżyć tę muzykę młodym używając zrozumiałego dla nich języka. Udział didżeja jest magnesem mającym przyciągnąć ich uwagę.
– Jak pianiście, bądź co bądź, jazzowemu, współpracowało się z didżejem?
– Dużo się nauczyłem od Wojtka Długosza, który w swoim środowisku jest już postacią kultową. Przecież czwarty członek kwartetu nie musi być saksofonistą, trębaczem czy gitarzystą ani wokalistą. Dzięki niemu mogę mieć big band, orkiestrę, wokale, rap, dialogi, co daje mi niesamowitą komunikację ze słuchaczami. A przy tym nie muszę się starać o lżejszą formułę mojej muzyki. Połączenie tria z didżejem jest atrakcyjne i intrygujące. Skrecze kojarzą się młodzieży z obecnymi czasami, a na dialogi i melodie z filmów natychmiast reagują starsi słuchacze, jak moja mama. Dziś myślę, że szkoda całego życia, żeby grać tylko jazz.
Rozmawiał Marek Dusza