B.M.C BDCD1
B.M.C BDCD1 - to konstrukcja typu top-loader, czyli ładowana od góry, gdzie płyta jest kładziona bezpośrednio na osi silnika. To już znamy z wielu odtwarzaczy (chociaż nigdy tych najtańszych).
Zastosowano tu jednak rzadką wersję owej koncepcji - płyta kręci się bowiem niemal na wierzchu, bez żadnej pokrywy; w pewnej mierze ochronę przed wpływami i zagrożeniami zewnętrznymi zapewnia bardzo ciężki, zakrywający całą płytę docisk. Tego typu rozwiązanie od lat stosują dwie firmy: japońska 47 Labs oraz polski Ancient Audio, a także Metronome Technologie czy AcousticPlan.
Wreszcie, co zupełnie unikalne, w B.M.C BDCD1 mamy napęd paskowy, a nie - najczęściej spotykany w wysokiej klasy top-loaderach - Philipsa CD-Pro2 LH. To perła w koronie technik CC. Zaprzęgnięty jest klasyczny napęd, zwykle Sony, z którego wymontowuje się silnik (na jego osi kładzie się normalnie płyty). Zamiast niego, w centralnej części napędu montuje się ciężki walec, wokół którego owija się pasek napędowy - podobnie jak w gramofonie.
Powstaje w ten sposób nieco wolniejszy w działaniu (tj. w docieraniu do szukanej ścieżki) układ, mający jednak znacznie większą bezwładność, a więc większą odporność na drgania pochodzące z silnika i ze świata zewnętrznego. I choć teoria mówi, że układ korekcji powinien sobie poradzić ze znacznie większymi zakłóceniami obrotów płyty, to praktyka pokazuje, że pociąga to za sobą znaczący przyrost jittera. I d... zbita.
Krążek dociskowy jest duży i ciężki. Z ciekawości zastosowałem go z napędem Philipsa w moim odtwarzaczu (przystosowany do krążka Spider) - napęd odmówił posłuszeństwa.
W B.M.C BDCD1 kręci się, jakby go w ogóle nie było. Urządzenie ma bardzo solidną, aluminiową obudowę, na froncie widać bardzo dużą gałkę. I jeślibym wcześniej nie wiedział, jaki napęd był podstawą modyfikacji, to teraz bym się domyślił - pamiętacie gałeczki z odtwarzaczy Sony?
Poręczne, naprawdę świetne w obsłudze? To jest właśnie taka, tylko że wyolbrzymiona gałka - przekręcona w lewo lub w prawo umożliwia przeskakiwanie między ścieżkami, a po jej naciśnięciu rozpoczyna odtwarzanie albo włącza się pauza. Obok znajdują się pozostałe przyciski sterujące, w tym wczytujący TOC płyty (w "normalnych" transportach automatycznie działa mikroprzełącznik krańcowy) oraz przyciemniający napisy.
Te są podświetlane na biało i skryte pod lustrzaną powierzchnią zakrywającą cały front urządzenia. Jest tam również wyświetlacz napędu, niestety, bardzo mały.
Z tyłu wyjścia analogowe XLR oraz RCA, wyjścia cyfrowe AES/EBU i S/PDIF (RCA i TOSLINK i BNC) oraz - rzadziej spotykane - wyjścia BNC służące do komunikacji z firmowym przetwornikiem C/A. To znakomity protokół, o firmowej nazwie Superlink, z wydzielonymi łączami sygnału, zegarów i synchronizacji.
Firma oferuje również sam napęd, który łączymy z firmowym "dakiem" właśnie za pomocą Superlinka; sekcja przetwornika jest oferowana jako dodatek, opcjonalnie.
B.M.C AMP C1
To potężna bestia - duża i ciężka (45 kg), a jednak jest dekoracyjna. W dużym, okrągłym "oknie" pośrodku umieszczono wskaźniki mocy wyjściowej (skalibrowane dla 4-omowego obciążenia), podświetlane, ale niezbyt czytelne. Przypominają, jako żywo, z układu i kształtu, wskaźniki ze wzmacniacza Dana D’Agostino (wcześniej Krell). W okienku wyświetla się także siła głosu, od 0 do -66 dB, w krokach 1-dB na białym wyświetlaczu alfanumerycznym jest też pokazywane wybrane wejście.
Obok dużego pokrętła wzmocnienia znajduje się przycisk do sekwencyjnej zmiany wejść, po drugiej stronie - wielka gała wyłącznika sieciowego oraz przycisk do przyciemniania podświetlenia.
Tył jest dość skromny - są tu dwa wejścia zbalansowane XLR (2=hot), trzy niezbalansowane RCA, oraz dwie pary wyjść głośnikowych. Wszystko pięknie ułożone, solidne, symetryczne względem osi urządzenia, na której umieszczono gniazdo sieciowe IEC. Warto wskazać na gniazda XLR jako na te najważniejsze, ponieważ wzmacniacz od początku do końca jest zbalansowany.
Ścianki górna i boczne to bardzo duże radiatory; w chłodzeniu pomagają dwa wiatraczki korespondujące z otworami w górnej ściance.
Wzmacniacz jest ciężki ze względu na mocarną obudowę i ogromny transformator zasilający, który jest potężnym toroidem o mocy 2 kV. Trafo zostało zamocowane nie na zwykłej śrubie, ale na specjalnym, stożkowym odlewie, na który "nadziewa się" samą swoją masą. Z tego też powodu wzmacniacz ma nie cztery, a pięć nóżek - jedną pośrodku chassis.
Na kilku płytkach zamontowano mnóstwo niewielkich kondensatorów filtrujących - oczywiście z logo CCTech. Przy wejściach widać płytki ze szczątkowym przedwzmacniaczem - moduły buforujące CCTech o niskiej impedancji wejściowej i układ regulacji wzmocnienia - Discrete Intelligent Gain Management (DIGM). Zbudowano go za pomocą tranzystorów FET pracujących w klasie A, sterują one jedynym stopniem wzmocnienia napięciowego - następny jest już prądowy.
Końcówka pracuje w układzie opatentowanym przez CC o nazwie Load Effect Free (LEF). Według wyjaśnień konstruktora, układ korzysta z charakterystyki pracy tranzystorów w klasie A, przy efektywności wzmacniaczy pracujących w klasie AB.
Jak na swojej stronie internetowej wyjaśnia konstruktor, oznacza to, że: "Tranzystor sygnałowy nie jest obciążony przez wymagania prądowe głośnika, ponieważ ma silnego asystenta prądowego, w związku z tym nie występuje degradacja dźwięku związana ze zmiennym obciążeniem".
I dalej: "W technice LEF szybki, delikatny tranzystor sygnałowy i masywny prądowy "asystent" pracują wspomagając się wzajemnie. A jednak część odpowiedzialna za prąd nie może wpływać na napięciową część sygnału. Oznacza to, że tranzystor sygnałowy nie przekracza granicy swojej charakterystyki prądowej.
Obciążenie, zazwyczaj kolumny, widzą jedynie tranzystor sygnałowy, a nie "asystenta", a to dlatego, że tranzystor sygnałowy ma bardzo niską impedancję wyjściową, powiązaną z bardzo wysoką impedancją wyjściową sekcji prądowej". Przyznaję, że nie do końca rozumiem, jak to działa... ale urządzenie wygląda znakomicie!
B.M.C. BDCD1 + AMP C1 - odsłuch
To oczywiste od samego początku, że chodzi tu o przybliżenie wykonawców, o przeniesienie ich "na żywca" do naszego pokoju. Słucham delikatnego głosu Beverly Kenney z płyty "Beverly Kenney sings with Jimmy Jones and "The Basie-ites" z 1957 roku i jest! Puszczam remaster płyty "Faith" George’a Michaela - i znowu. Itd... itp.
Głosy są tu w szczególny sposób promowane, dlatego też styl muzyczny, rodzaj nagrania, technika, nie mają nadrzędnego znaczenia. Liczy się przede wszystkim to - czy jest wokal, czy go nie ma. W pewnym stopniu dotyczy to też instrumentów akustycznych - przecież urządzenie nie "rozpoznaje" głosów, tyle że operują one w określonym spektrum i ono jest właśnie traktowane przez BMC tak pieczołowicie. Wokale robią największe wrażenie - bo to coś, co znamy najlepiej, co jest przecież nasze.
Nawet jeżeli celem konstruktora jest możliwie wierne oddanie tego, co zostało zarejestrowane, to w realnym świecie reprodukcji cel ten jest modyfikowany przez wiele ograniczeń i kompromisów. I trzeba wybierać. Carlos Candeias wybrał ciepłą stronę mocy. Słychać przy tym nie ciepłą kluchę, ale właśnie ciepłą moc, albo raczej "ciepło mocy", przyjazną odsłonę potęgi - przede wszystkim wzmacniacza.
Z AMP C1 nie miałem żadnych problemów z kompresją, dławieniem się czy spłaszczaniem obrazu, nawet przy bardzo dużych poziomach i przy trudnych obciążeniach. A ponieważ gra ciepło, czasami wręcz "gorąco", to głośne granie nigdy nie bolało, nie było krzykliwości i ostrości. Złapałem się na tym, że słucham znacznie głośniej niż zwykle - o ile tolerują to sąsiedzi, radocha jest wielka, uciech sto.
Swoboda, z jaką gra ten wzmacniacz, pozwoliła "odetchnąć" również subtelnym nagraniom, jak wspomnianej Beverly Kenney, płytom z wytwórni Enja Records czy ACT, a tym bardziej ECM. Bo choć wydaje się, że małe składy - duet, trio, nawet kwartet - pojadą na jednym wacie, to jeśli raz usłyszymy je odpowiednio nagłośnione, naładowane zdrową mocą, to potem dotkliwie odczujemy, na czym polega kompresja - nie tylko w słabowitych wzmacniaczach lampowych.
Dzięki temu AMP C1 zagra w bardzo dużych pokojach, z trudnymi do napędzenia ko lumnami, bez cienia zadyszki. Jego bas - krwisty, mocny, trochę w stosunku do środka podkreślony - wypełni przestrzeń czy to kawalkadą stopy perkusji ścigającej się z gitarą basową, czy też ulotnymi, choć szarpiącymi wnętrzności, dźwiękami wiolonczeli, jak np. z najnowszej płyty Richarda Tunnicliffe’a z wiolonczelowymi sonatami Bacha. Skaczę trochę od płyty do płyty, z jednego getta muzycznego do innego, a to dlatego, że sam system Carlosa jest tak wszechstronny, choć charakterystyczny. Zawsze gra podobnie, wszystkie płyty traktuje "równo", stawiając na nich pieczęć swojej mocy.
System muzyczny, który po swojemu interpretuje nagrania, zawsze będzie kontrowersyjny. Ale robi to każdy system! Tu jednak sprawy zaszły daleko. Dla jednych będzie to za daleko, dla innych - wprost do raju.
To brzmienie najdalsze od wad, których się najbardziej boimy - suchości, mechaniczności, zimna i metaliczności. Zdolność do różnicowania jest dobra, ale nie nadzwyczajna, akustyka wszystkich nagrań jest w związku z tym podobna, wykonawcy i ich instrumenty wchodzą do naszego pokoju bez budowania "osobnej" przestrzeni przed nami.
Sam odtwarzacz B.M.C BDCD1 demonstruje bardzo dobrą rozdzielczość, w której nie ma żadnej ostrości. Obraz jest dokładny i zarazem łagodny, rytm trzymany jest doskonale, ale nie szarpie, dźwięki układają się płynnie. Wzmacniacz ma balans tonalny ustawiony niżej, to on wnosi więcej ciepła i zaokrąglenia.
System BMC to nie "drut ze wzmocnieniem". Może nie usłyszymy każdego detalu, a mimo to, a nawet może i dzięki temu, "zobaczymy" żywe instrumenty, a przede wszystkim gęstą, gorącą muzykę. Każdą płytę przeżyjemy, jakbyśmy jej słuchali po raz pierwszy.
Wojciech Pacuła