Jesteśmy jednak w takim, mówiąc dumnie, momencie historii audio, kiedy obok nowych, godnych uznania możliwości i funkcji, pojawiają się i wygrywają pomysły kontrowersyjne, związane właśnie z wielkością. W tych też czasach, ale i wcześniej, w modzie jest i była miniaturyzacja, "racjonalizowana" argumentem o wygodzie - że jakoby mniejsze jest nie tylko ładniejsze, ale i łatwiejsze, zajmuje mniej miejsca itp. itd.
Owszem - do pewnego stopnia, chociaż nie zawsze, nie wszędzie, i tłumaczyć tego chyba dłużej nie trzeba. Nawet gdyby mniejsze było bez żadnych zastrzeżeń wygodniejsze, to urządzenia audio tworzone są nie przede wszystkim dla wygody (najwygodniej i najtaniej byłoby ich nie mieć w ogóle), ale dla pełnienia określonych funkcji. Jakiś kompromis między zasadniczą rolą a wygodą jest konieczny, lecz jak on wygląda dzisiaj? I kto go firmuje? Bo to jest rzecz najsmakowitsza.
Przetestowaliśmy w tym numerze cztery wzmacniaczyki stereofoniczne w cenie ok. 2000 zł. Wszystkie są "nowoczesne", miniaturowe (ważą ok. 1 kg), wszystkie mają cyfrowe wejścia, wszystkie pozwalają na strumieniowanie bezprzewodowe, no i wszystkie pochodzą od zacnych, audiofilskich producentów. I wszystko pięknie, tylko ich parametry w zakresie zasadniczej roli, czyli wzmacniania, imponują najmniej. Jeden jest OK, jeden jest kompletną porażką. Odrzućmy te skrajne przypadki i spójrzmy na pozostałe dwa - umiarkowana moc, dość niski odstęp S/N, z tym da się żyć, ale "pełnowymiarowe" wzmacniacze stereofoniczne, nawet w tak umiarkowanej cenie, spisują się lepiej.
Po prostu taka miniaturyzacja takich urządzeń (wzmacniaczy, i to jeszcze z dodatkami) utrudnia osiągnięcie pewnego standardu w jakości brzmienia (nie czarujmy się, że parametry nie mają z brzmieniem nic wspólnego i audiofilskie firmy mają inne, cudowne na brzmienie sposoby), nie mówiąc o wyraźnym postępie. Kompromis jest pewnie mniejszy, niż byłby kilkadziesiąt lat temu; gdyby wówczas ktoś próbował robić wzmacniacz wielkości grubego portfela, wyszłoby z tego kilka, maksimum kilkanaście watów, a dzisiaj wyjdzie nawet kilkadziesiąt, lecz zwykle w towarzystwie sporych zniekształceń.
Rozwój techniki ośmielił więc producentów do wyjścia "naprzeciw" oczekiwaniom klientów, mających ochotę na nowe i mniejsze formy, i nie są to tylko firmy japońskie czy koreańskie, zajmujące się masówką i modnymi gadżetami. To nasi audiofilscy specjaliści, do których mamy największe zaufanie, gdy chodzi o jakość dźwięku, przykładają na tym swoją pieczęć, wprowadzając nas trochę w błąd...
Przykro jest też w związku z tym, że fala powrotu stereo do większej popularności i odzyskiwania terenu niegdyś utraconego na rzecz kina domowego wcale nie oznacza renesansu dźwięku wyższej jakości. Proste i brutalne porównanie: wygląda na to, że nie gorsze brzmienie w stereo mogą zapewnić wielokanałowe amplitunery AV, które mają na pokładzie jeszcze więcej funkcji, nie mówiąc o dodatkowych końcówkach mocy, mogących służyć np. w systemach multiroom.
Zapakowane w tradycyjne, duże obudowy, ważące "swoje", z przyzwoitymi zasilaczami, radiatorami i tranzystorami (a nie scalaczkami) amplitunery AV są dzisiaj lepszymi "strażnikami" dźwięku, przynajmniej w tym zakresie cenowym, niż miniaturyzowane stereo - nie tylko wzmacniacze, ale też wszelkie "all-in-one", stacje, grajki i "głośniki bezprzewodowe". To wzbierająca fala sprzętu popularnego o takich samych ambicjach, jak pogardliwie przez nas traktowane komplety kina domowego "z jednego pudełka" czy naleśnikowate DVD-amplitunery. Stereo wraca do łask, a wraz z tym - rynek masowy i jego prawa. To nic nowego, ale nowością jest udział w tej ofensywie firm "specjalistycznych". Można mieć nadzieję, że podniosą one poziom, można się obawiać, że się do niego dostosują.
Andrzej Kisiel