Większość z nas, wyposzczona pandemiczną przerwą, przyjęła monachijski High-End co najmniej z satysfakcją. Przede wszystkim z ulgą, że w ogóle się odbył, chociaż nie zawsze z ekscytacją.
W tym czasie nie dokonała się żadna techniczna rewolucja, a Monachium nie jest wylęgarnią pomysłów, lecz obrazem sytuacji na rynku. Ważne imprezy do pewnego stopnia nakręcają koniunkturę (gdyby nie miały takiego wpływu, nie miałyby dla wystawców sensu), producenci naginają do ich kalendarza swoje premiery, jednak takiego znaczenia nie należy przeceniać – imprezy nie wkręcają naszej branży na dwa razy większe obroty. A nawet gdyby miały taką moc, to nie objawiłaby się ona na tej edycji – jeszcze pół roku temu nie było pewne, że się odbędzie, a w takim czasie można było co najwyżej przywieźć to, co już wcześniej miało się w planach.
Podobne zarzuty spodziewam się usłyszeć pod adresem naszego Audio Show, o którym już wiadomo, że odbędzie się 28–30 października. Zgadzam się, że High-End 2022 nie był przełomowy prawie pod żadnym względem. Poza jednym – wykazał trwałość idei wystawy, przeszedł próbę, jakiej wcześniej nie było.
Wcale nie czułem tak długiej przerwy – jakbym poprzedni raz był w Monachium nie trzy lata, ale rok temu... Przez ten czas tyle się wydarzyło, ale w Monachium jakby czas się zatrzymał. Dlatego nie byłem ani trochę zawiedziony umiarkowaną liczbą sensacyjnych, nowych urządzeń – nigdy nie było ich więcej niż modeli już znanych, czasami pokazywanych n-ty raz.
Wśród wystawców i dziennikarzy panowały dobre nastroje, a nawet jeżeli optymizm był trochę naciągany, to właśnie dla koniunktury jest lepszy niż marudzenie. Impreza, mimo że mniejsza niż poprzednie, w pewien sposób na tym skorzystała.
Była to trochę podróż w czasie – do epoki, gdy w audio i ogólnie w elektronice panował sojusz transatlantycki z Japonią, a reszta świata… była Trzecim Światem. Taki stan rzeczy nie potrwa długo, ale przynajmniej w tym roku można było odpocząć, a co będzie za rok lub dwa… To przecież ogromna niewiadoma.