Panie dawno tak nie śpiewały. Wszelkie księżne i królowe popu, r&b czy soulu zeszły z parkietów lat 80., przywdziały bardziej elektroniczne ciuszki, uciekły w ballady tudzież poszły w kierunku bluesa. Madonnę kręci dance, Toni Braxton pałęta się gdzieś po krainie zapomnienia, a Whitney Houston stąpa już po niebiańskich łąkach.
Lisa Stansfield wcale nie musiała do nas wracać i przypominać o starych, dobrych czasach, może i kiczowatych, ale na swój sposób uroczych. Przez dziesięc lat od wydania ostatniej płyty "The Moment" prowadziła dość udaną karierę aktorską i raczej nie ciągnęło jej do muzyki. Może to sukces Daft Punk i soulowy revival sprawiły, że postanowiła nagrać "Seven"? To nieistotne - ważne, że jest.
Mamy do czynienia z płytą lekką, łatwą i przyjemną, żywcem przypominającą to, co działo się na takich albumach Lisy, jak chociażby "Affection" – a więc przez 25 lat nic się nie zmieniło. Ładne melodie, w tle smyki i dęciaki, z przodu funkująca gitara, dyskretny syntezator i sekcja grająca nieskomplikowane rytmy. Klasyka gatunku.
Wraz z "Seven" dostajemy kilka oczywistych przebojów, z rozbujanym "Can`t Dance" czy dystyngowanym "So Be It". Usłyszymy staroświecką, bigbandową balladę "Stupid Heart" czy też nieco bardziej nowoczesną, syntetyczną przytulankę "Love Can". Jednak tak naprawdę większa część materiału Stansfield to - rzekłbym - niezbyt angażujące małe bzdurki, banały, które raczej nie będą w stanie dziś nikogo poruszyć. Tym bardziej że "Seven" to nie jest album stojący na jednym kompozycyjnym poziomie, numery "Picket Fence", "The Rain" czy "Carry On" mogłyby zniknąć z powierzchni ziemi i nikt by za nimi nie płakał.
Lisa przygotowała materiał, jaki z pewnością spodoba się ludziom pamiętającym jej dawne dokonania, dla których taka muzyka oznacza powrót do dawno utraconej młodości. Pozostali raczej nie znajdą tu zbyt wiele ciekawego.
Jurek Gibadło
Edel