Nowozelandzkiemu artyście udało się powrócić do świadomości słuchaczy na całym świecie dzięki wykonaniu porywającej piosenki "Song of the Lonely Mountain", która promowała pierwszą część filmu "Hobbit". Numer ten okazał się jednym z jego największych solowych sukcesów, choć do popularności, jaką osiągnął z Crowded House ciągle mu daleko. Nie sądzę, by wydanie "Dizzy Heights" zmieniło cokolwiek w tej materii.
"Dizzy Heights", który przeciętnemu słuchaczowi bardzo skutecznie może zamydlić uszy. Jest bowiem świetnie wyprodukowany i po mistrzowsku zaaranżowany. Wszystkie pasma bogato wypełniono dźwiękiem, świetnie leży tu bas, wcale nie gorzej wyższe dźwięki. Zadziwia różnorodność środków wyrazu - Neil Finn nie ogranicza się do prostego grania na gitarze i sekcji rytmicznej, śmiało za to sięga po elektronikę, smyki, instrumenty dęte. Stawia na smaczki: tu jęknie na sześciu strunach, tam ucieszy dudnieniem basu, gdzie indziej rozmyje tło syntetyczną plamą.
Wszystko niby się zgadza oprócz najważniejszego: tu nie ma zbyt wielu dobry kompozycji, piosenek, które chciałoby się nucić, ba - które w ogóle dałyby się zapamiętać! Okej, na pewno utkwi wam w głowach soulowy (umówmy się - dość przewidywalny) refren "Dizzy Heights", może żwawe pop rockowe granie w "Pony Ride", ale to tak naprawdę wszystko. Choćbym chciał, nie dam rady wymienić niczego innego, co mogłoby porwać słuchacza. Jeśli więc sztuka aranżacji niezbyt was kręci, nie wahajcie się zignorować istnienia "Dizzy Heights"
Jurek Gibadło
Lester Records