Jeśli spojrzycie na okładki płyt The Killers, od razu zauważycie co nie zmieniło się od czasów wydanego w 2004 roku "Hot Fuss". Tak, nazwa zespołu zawsze gra tutaj dużą rolę.
Wielkie, wyraźnie zapisane, grube litery informują z daleka o tym, czyj to album. Nazwa jest także znacznie ważniejsza od tytułu. I tak jak nic się tu nie zmienia, podobnie jest w przypadku samego kwartetu.
Na pewno The Killers nie można odmówić absolutnie bezwstydnej ambicji i odwagi w próbach zostania największym, stadionowym zespołem na świecie. Niestety, jest to jedynie cel sam w sobie.
"Battle Born" brzmi masywnie, charakteryzuje się potężnymi refrenami i ciągle przyspieszającymi power chordami. W każdym utworze starano się stworzyć klimat do wyśpiewania go przez wielotysięczny tłum, jakby grupa czuła presję, że należy wykorzystać każdą szansę do stworzenia przeboju na miarę największych kompozycji U2.
Lirycznie z kolei króluje nadętość granicząca z absurdalnością. Ostatecznie brzmi to jak średnio udana kalka hitów Bruce'a Springsteena, na co najlepszym przykładem jest kawałek "The Way It Was". The Killers, mimo wszystko, zdaje się mocno wierzyć w swoją siłę, a przekonujący głos Flowersa sprawia, że trudno jest kompletnie skrytykować "Battle Born".
Słuchając tytułowego kawałka, można pokusić się nawet o stwierdzenie, że na nowej płycie zespół przekroczył linię autoparodii, jednak na razie na tę coraz bardziej wątpliwą rozrywkę chętnych raczej nie zabraknie.
M. Kubicki
UNIVERSAL