W latach 90. Björk, trochę wbrew swojej woli, stała się "popularną piosenkarką". Kochali ją fani, pieścili dziennikarze, albumy "Debut" i "Post" sprzedawały się znakomicie. To ją jednak nie zadowalało. Wciąż chciała iść do przodu, eksperymentowała z muzyką techno, jazzem i klasyką. A wszystko to było podporządkowane idei poszukiwania piosenki idealnej.
Dziesiąty w dorobku Islandki album pokazuje, jak daleko odeszła ona od popu i jak bardzo pochłonęły ją eksperymenty. Największym atutem albumu jest jego różnorodność, bogactwo barw i nastrojów. Niewiele tu elektroniki, choć ona także pełni ważną rolę, szczególnie w budowaniu rytmicznej tkanki albumu.
W kompozycji "Victimhood" na tle pulsującego bitu usłyszymy przeszywający śpiew Björk, wzbogacony o partie oboju i klarnetu basowego. Zresztą ten drugi instrument pojawia się na płycie dość często.
Islandka ma słabość do orkiestrowych brzmień, które stanowią idealne tło dla jej odrealnionego śpiewu, jak w bajkowym "Allow" czy utworze "Freefall", gdzie jest już o krok od muzyki współczesnej.
"Trolla-Gabba" to jeden wielki psychodeliczny odjazd, a śpiewany a cappella "Sorrowful Soil" przywodzi na myśl płytę "Medulla". Niebiańsko zabrzmiał wieńczący album "Her Mother’s House", w którym przenikają się głosy Björk i jej córki Isadory. Muzyka sięga tu ideału.
Grzegorz Dusza
One Little Independent