Gdy dotarła do mnie informacja, że John Frusciante nie będzie uczestniczył w nagrywaniu dziesiątego już krążka studyjnego Red Hot Chili Peppers, wiedziałem, że reszta zespołu będzie musiała podjąć choć jeden, odważny krok, by nie splamić swego dziedzictwa.
Na pewno nie był nim wybór nowego gitarzysty - Josha Klinghoffera. Grupa chyba zresztą w porę zorientowała się, że ich "nabytek" nie jest zbyt twórczy, bo w procesie miksowania gitara została bardzo cofnięta w stosunku do reszty instrumentów. Papryczki nie zdecydowały się również na znaczne zmiany w zakresie stylu gry, prawdopodobnie po to, by przynajmniej w jakiś sposób zadowolić najwierniejszych fanów.
Pewna stagnacja nie jest jednak bardzo zaskakująca, gdy zdamy sobie sprawę, że w przyszłym roku trzy główne filary obecnego składu kończą po 50 lat. Tym, co sprawia, że już po kilku utworach nie czuje się ekscytacji "I`m With You", jest jednak produkcja. Legendarny Rick Rubin współpracuje z zespołem już od 20 lat, a to zdecydowanie nie wnosi tutaj świeżości. Ale mimo że na albumie brakuje wpadających w ucho melodii, to - bez wygórowanych oczekiwań - nowych piosenek Red Hot Chili Peppers słucha się przez godzinę bez cienia grymasu.
Ciekawsze momenty to rap Kiedisa w "Even You Brutus?", hołd dla Brendana Mullena w "Brendan`s Death Song", trąbka w "Did I Let You Know" i oczywiście singiel promujący całość. Poza tym, Kalifornijczycy nie ruszyli się z miejsca nawet o milę.
M. Kubicki
WARNER