Czy od debiutu należy oczekiwać cudów i wyjątkowego dopracowania? A może chodzi tylko o "pokazanie się" i zwyczajne zaznaczenie swojej obecności? I co zrobić z delikwentem, który postanowił obalić stereotypy?
Mam nieco niejasne wrażenie, że w kraju nad Wisłą debiuty, w szczególności młodych artystów, traktowane są z solidnym przymrużeniem oka. Niech sobie grają, śpiewają. Nawet niech wyjdą gdzieś na scenę jako support. Ale jeśli debiutancki krążek nie powali wytwórni, czy producentów bejzbolem tak, że nie są w stanie się podnieść, to opowieści o karierze można włożyć między bajki.
Nie wiem co i komu Tune zrobił, ale wszystkim niedowiarkom i malkontentom pokazał gest Kozakiewicza takiej wielkości, że można by go było powiesić na Pałacu Kultury i Nauki. Na przekór wszystkiemu i wszystkim to jest jeden z tych przypadków, w których szczęka sama opada już przy pierwszych dźwiękach.
"Lucid Moments" jest albumem szalenie dopracowanym, przemyślanym i na wyjątkowo wysokim poziomie. Panowie mają bardzo solidny warsztat, pomysł na siebie i możliwości, których nie powstydziliby się weterani. Koncept album jest zazwyczaj śliską sprawą, ale widać, że Tune dobrze czuje się na zdradliwych płaszczyznach.
Introwertyczny, niespokojny, chwilami przypominający jęki wiecznego potępieńca wokal hipnotyzuje w sposób absolutny. Nie sposób się nim znudzić i nawet gdy chwilami wydaje się, iż Jakub Krupski-Maria za chwilę wyśpiewa swe ostatnie tchnienie to słuchacz cały czas chce więcej. To ten rodzaj głosu, który być może nie pasuje do wszystkiego, ale gdy trafi na podatny grunt, nie ma sobie równych.
Dodanie akordeonu do standardowego zestawu instrumentów jest zabiegiem zarówno prostym jak i niezwykle skutecznym. I chociaż w niektórych momentach wybija się on bardzo znacznie przed szereg, to to o zakłócaniu harmonii jaką epatuje ten album nie ma absolutnie mowy. Wszystkie dźwięki zarejestrowane na debiucie Tune są przemyślane, dopracowane i zupełnie nie wymuszone.
Wszystko układa się idealnie w zgrabną całość i może nie merda ogonem z radości, ale pokazuje niezwykłą, często pomijaną stronę melancholii. Przy tej płycie czas zwalnia, niebo szarzeje i oddech przyspiesza. I chociaż album "Lucid Moments" jest skończoną całością, to słuchając chociażby utworu "Confused" trudno wyłączyć odtwarzacz.
Debiut panów z Łodzi powoduje, że recenzenckie serce rośnie. Jest czysto, jest zgrabnie i z polotem. Wystawiam "tylko" 4, bo jestem w pełni świadoma i przekonana, że "Lucid Moments" nie jest ich ostatnim słowem, a jedynie początkiem drogi. O tym zespole będzie jeszcze bardzo, bardzo głośno, a kolejne wydawnictwo zdeklasuje rywali absolutnie.
Julia Kata