- Polskich słuchaczy interesuje, kiedy doszło do pierwszego spotkania z Leszkiem Możdżerem, z którym utworzył Pan niezwykle popularne u nas trio?
- To było jedenaście lat temu, kiedy zagraliśmy razem na festiwalu Jazz na Starówce w Warszawie. Razem zagraliśmy w zespole amerykańskiego saksofonisty Dave’a Liebmana. Później mieliśmy krótką trasę koncertową po Europie i rozmawiając z Leszkiem doszliśmy do wniosku, że powinniśmy coś razem zrobić. Jakiś czas szukaliśmy okazji, aż zaprosiłem go na wspólny występ na festiwalu Jazzbaltica w Niemczech. Potem on mnie zaprosił na występ do Sopotu. Tam spotkałem Zohara Fresco i utworzyliśmy trio.
- Pamięta Pan wasz pierwszy koncert w Warszawie, w Fabryce Trzciny?
- Tak, to magiczne miejsce, jedno z moich ulubionych, pamiętam wspaniałą publiczność.
- Jak powstaje repertuar tria Możdżer Danielsson Fresco?
- Pracujemy jak kolektyw. Każdy z nas przynosi swoje kompozycje, potem pracujemy nad nimi. Piszę swoje utwory przy fortepianie z myślą o partiach Leszka, Zohara i moich. Leszek może zagrać wszystko, jest bardzo otwarty na moje propozycje. Stanowimy prawdziwy zespół, ta współpraca jest bardzo ważna dla każdego z nas.
- Spodziewał się Pan, że zespół będzie funkcjonował tak długo?
- Już pierwszy występ w Sopocie dał nam taką nadzieję. Zagraliśmy bez prób, mieliśmy tylko próbę nagłośnienia. Od pierwszego momentu brzmieliśmy jak trio, które występuje ze sobą od dawna, to było coś wyjątkowego. Teraz gramy jeszcze lepiej niż za pierwszym razem, rozwinęliśmy muzyczną koncepcję tria, ale współbrzmienie instrumentów, tak unikalne, od pierwszego spotkania pozostało niezmienione.
- Leszek Możdżer nazwał wasz zespół Dream Team Trio, a czym jest ten zespół dla Pana?
- To mój życiowy projekt, zawsze jestem szczęśliwy i podekscytowany, kiedy możemy razem występować. Nawet kiedy mam trasę koncertową ze swoim zespołem Liberetto, znajduję czas, żeby polecieć na koncert z Leszkiem i Zoharem, jak za kilka dni do Madrytu. Wcześniej koncertowałem z Leszkiem w duecie. Z albumem "Pasodoble" występowaliśmy na wielu europejskich scenach.
- Sam tytuł albumu "Pasodoble" to hiszpański taniec, który nawiązuje do corridy. Ale wy nie walczycie ze sobą, a współpracujecie.
- To tytuł jednego z utworów, a zasugerowała go Caecilie Norby, producentka i wokalistka. Postanowiliśmy tak zatytułować płytę.
- Dlaczego na następnym albumie "Tarantella" zagraliście w powiększonym składzie?
- Chciałem włączyć do zespołu norweskiego trębacza Mathiasa Eicka i angielskiego gitarzystę Johna Parricellego. Napisałem nowe kompozycje z myślą o większym zespole z gitarzystą i trębaczem. Z Parricellim nagrywałem w Polsce muzykę Zbigniewa Preisnera, Leszek także z nim wcześniej współpracował, chcieliśmy poszerzyć nasze możliwości brzmieniowe, więc nowy zespół powstał w zupełnie naturalny sposób. Pojawił się także perkusista Eric Harland, z którym wcześniej pracowałem w studio i występowałem.
- Czy to był drugi Pana Dream Team?
- Tak można by go nazwać, szkoda, że nigdy nie wystąpiliśmy w tym składzie. Harlanda zastąpił Magnus Öström znany z tria e.s.t., co dało początek mojemu kolejnemu zespołowi, z którym nagrałem album "Liberetto".
- Od początku miał Pan szczęście współpracować z największymi jazzmanami. Jak powstał Pana kwartet z Dave`em Liebmanem, pianistą Bobo Stensonem i perkusistą Jon Christensen?
- Dave Liebman występował gościnnie ze szwedzkim Tolvan Big Band, w którym grałem na kontrabasie. Utworzenie kwartetu ze skandynawskimi muzykami, w którym gościnnie występowaliby także amerykańscy jazzmani, było moim marzeniem. Dave zgodził się być producentem mojego pierwszego albumu i dołączyć do zespołu, więc zaprosiłem Bobo i Jona na sesję. To miało być tylko jedno nagranie, nie miałem ambicji prowadzenia zespołu złożonego z takich sław. Weszliśmy do studia bez żadnych prób i pierwszy utwór, jaki zagraliśmy, otworzył mój album "New Hands". To było niesamowite przeżycie, postanowiliśmy kontynuować tę przygodę.
- Pierwsza płyta, jaką nagrał Pan dla wytwórni ACT Music "Libera Me" także miała gwiazdorską obsadę. Jak powstawał ten album?
- Przez dwa dni w studiu Szwedzkiego Radia nagrywałem tylko swoje partie kontrabasu, fortepianu, instrumentów perkusyjnych i wielu innych. Potem poleciałem do Oslo, żeby nagrać sekcję rytmiczną z perkusistą Jonem Christensenem. Następnie swoją partię dograł trębacz Nils Peter Molvaer. Wiele momentów było improwizowanych. Potem dopisałem aranżacje orkiestry i tak z wielu warstw powstał ten album. To był interesujący projekt, bo zmieniałem jego koncepcję w trakcie realizacji. W jednym utworze zaśpiewała Caecille Norby. Jest producentem albumu "Liberetto II". Jest bardzo dobra w kreowaniu muzycznej formy.
- Powróćmy do grupy Liberetto, z którą nagrał Pan już drugi album. Jak powstawał ten zespół?
- To kontynuacja koncepcji z "Libera Me", a formowanie grupy zacząłem od przesłuchania pianisty z Armenii Tigrana Hamasyana, którego polecił mi mój manager. Spodobał mi się sposób, w jaki kreuje melodie i tworzy nastrój. Zaprosiłem go do zespołu, w którym byli już John Parricelli i Magnus Öström. Liberetto to mój kwartet, a zmienili się trębacze. Mathiasa Eicka zastąpił Arve Henriksen.
- Zawsze współpracował Pan z oryginalnymi trębaczami, czy szczególnie lubi Pan ten instrument?
- Lubię słuchać dobrych trębaczy, którzy mają własny styl i brzmienie, oczywiście zacząłem od Milesa Davisa, potem byli Don Cherry, Kenny Wheeler. Ci, z którymi współpracowałem na swoich albumach - Molvaer, Eick i Henriksen - mają szczególne podejście do improwizacji i intrygujący sposób prowadzenia linii melodycznej.
- Czy Skandynawowie tworzą jedną wielką jazzową rodzinę?
- To może tak wyglądać, ale nie mogę tego potwierdzić. Mieszkam teraz w Kopenhadze i nie mam związku z jazzmanami ze Szwecji. Spotykamy się tylko na koncertach, realizujemy różne projekty i rozchodzimy się. Częściej występuję w Polsce i w Niemczech niż w Szwecji. Szczególnie w Polsce jest wspaniała publiczność, która gorąco mnie przyjmuje. Myślę, że to wpływa na moją muzykę. Staje się głębsza, tak to czuję.
- Pana kompozycje są bardzo melodyjne, skąd czerpie Pan inspiracje?
- Myślę, że to reminiscencje z dzieciństwa. Mój nauczyciel muzyki był organistą w kościele, co tydzień dawał mi trzy lekcje za darmo. Uczył mnie muzyki klasycznej i kościelnych pieśni, które mają piękne melodie. Nasiąknąłem nimi. Potem słuchałem dużo popu i rocka, uwielbiałem Beatlesów. Uważam, że tworząc muzykę, należy szukać melodii, które wpadają w ucho.
- Spodziewałem się raczej Pana fascynacji szwedzką muzyką ludową.
- Szczerze mówiąc, niewiele o niej wiem. Tigran jest w tym specjalistą. Zna nie tylko tradycyjne ormiańskie melodie, ale także skandynawskie.
- Ostatnio nagrywa Pan w swoim domowym studio. Czuje się Pan tam lepiej niż w innych?
- Przede wszystkim mam kolekcję starych mikrofonów i przedwzmacniaczy, które pozwalają mi uzyskać brzmienie, jakie lubię. Jestem też miłośnikiem winyli, ale tych wydanych dawno, przed erą płyty CD.
Rozmawiał Marek Dusza
fot. Jan Soederstroem