Cezary Konrad: Lubię wyrafinowane harmonie

28 czerwca 2016 Wywiady

"Od dziecka fascynuje mnie harmonia, jaką można wydobyć z tego instrumentu. Szkoda, że w szkole nauczyciele nie pozwalali grać jazzu na fortepianie. Twierdzili, że wtedy rozstraja się instrument i zamykali klapę" - o swojej edukacji muzycznej, miłości do fortepianu i jazzu oraz płycie "On Classical" opowiada Cezary Konrad - perkusista i laureat Grammy.

- Dlaczego tak rzadko mamy okazję sięgać po płyty firmowane pańskim nazwiskiem?

- Bardziej jestem kojarzony jako sideman niż kompozytor czy aranżer, w roli sidemana nagrałem ponad sto albumów. "On Classical" jest moja trzecią autorską płytą. Pierwsza "Meeting in Kraków", na której byłem liderem razem z gitarzystką Susan Weinert, ukazała się dwadzieścia lat temu. W 2000 r. wydałem album "One Mirror... Many Reflections" i po piętnastu latach przerwy najnowszą "On Classical". Długo czekałem na ten moment nagrania swojej nowej płyty, pisząc w tym czasie utwory, które pojawiały się w mojej głowie. Nie mam na to wiele czasu, bo każdą chwilę pomiędzy koncertami i nagraniami wykorzystuję na ćwiczenia. Czas płynie coraz szybciej więc szanuję go bardziej niż kiedyś. Nigdy nie pisałem na zamówienie, natomiast kiedy miałem jakiś pomysł na swoją muzykę, zapisywałem i chowałem do szuflady.

- W środku obwoluty albumu "On Classical" jest zaskakujące zdjęcie, siedzi pan przy fortepianie...

- Pierwsze osiem klas w szkole muzycznej uczyłem się grać na fortepianie, ale nie miałem spektakularnych sukcesów. Żałuję, że porzuciłem fortepian, bo mój charakter pasuje do tego instrumentu. Myślę, że mógłbym poprzez fortepian łatwiej wyrazić moje uczucia.

Od dziecka fascynuje mnie harmonia, jaką można wydobyć z tego instrumentu. Szkoda, że w szkole nauczyciele nie pozwalali grać jazzu na fortepianie. Twierdzili, że wtedy rozstraja się instrument i zamykali klapę. Teraz, w zaciszu domowym, często siadam do elektronicznej klawiatury. Mam nadzieję, że to, jak bardzo kocham fortepian, przekłada się na moją oryginalną grę na perkusji. Bo nie traktuję swej gry wyłącznie perkusyjnie. Mamy tylu wspaniałych pianistów, ze nie pcham się na scenę by grać na fortepianie.

Choć miałem bodaj cztery lata temu taki epizod, że zostałem zaproszony do udziału w koncertach w Hotelu Intercontinental, gdzie co niedziela z Dorotą Curyłło wykonywaliśmy cztery sety jazzowych standardów, a ja grałem na elektronicznej klawiaturze. Szkoda, że nie było tam fortepianu, ale to zachęciło mnie do ćwiczeń. Od pewnego czasu mam oprogramowanie, które ułatwia zapisywanie kompozycji.

- Jak komputer pomaga w komponowaniu?

- Można sobie ponagrywać różne ścieżki korzystając z różnych brzmień i zapisać te pomysły. Niektóre próby są tak inspirujące, że popychają do napisania motywu, na który przy fortepianie byśmy nigdy nie wpadli.

- Gdzie pan uczył się gry na perkusji?

- W Akademii Muzycznej w Warszawie studiowałem grę na klasycznych, orkiestrowych instrumentach perkusyjnych: kotłach, ksylofonie, wibrafonie, marimbie. Po kryjomu uczyłem się grać na jazzowym zestawie perkusyjnym. Patrząc na to z perspektywy czasu, nie żałuję. Te studia poszerzyły moje muzyczne horyzonty.

- W szkole uczył się pan klasyki, a czego słuchał w domu?

- Bardzo różnorodnej muzyki. Byłem osłuchanym dzieckiem. Kiedy miałem 5 - 6 lat słuchałem płyt winylowych, bo w domu moich rodziców było ich kilkaset: jazzowych, r`n`b, soulowych. Znałem na pamięć nagrania Quincy`ego Jonesa, Steviego Wondera, Tower of Power. Z tego powodu w szkole muzycznej czułem się wyalienowany, bo dzieciaki słuchały polskiego popu i rocka. Ja przez to nigdy nie przeszedłem. Jako dziecko nasiąknąłem amerykańską muzyką. Nawet nie analizując jeszcze, o co w muzyce chodzi, czułem, co jest w niej dobre, a co nie jest.

- Jak pan odkrył perkusję?

- Kiedy skończyłem podstawową szkołę muzyczną, musiałem pomyśleć o innym niż fortepian instrumencie. Wybór perkusji był w pewnym sensie kołem ratunkowym, przedłużeniem nauki w szkole muzycznej. Z pewnością nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale po roku wymagających ćwiczeń przyszła pasja. Miałem wtedy 15 lat i naprawdę pokochałem perkusję wielką miłością.

W liceum muzycznym stałem się kujonem, ćwiczyłem osiem godzin dziennie i to dziś procentuje, przynajmniej z punktu widzenia techniki. A wiedzę nieustannie pogłębiam.

- Inne instrumenty perkusyjne też pan polubił?

- Oczywiście, nawet stałem się wirtuozem i dlatego pojawił się pomysł, żebym kontynuował naukę na Akademii Muzycznej w Warszawie, a nie na wydziale jazzu katowickiej akademii. Było mi żal porzucić inne instrumenty perkusyjne na rzecz jazzowych bębnów.

- Jak zaczął Pan jazzową karierę?

Niespodziewanie wiosną 1990 r. zaprosił mnie do swojego zespołu Zbyszek Namysłowski. Zostałem od razu rzucony na głęboką wodę. Z dnia na dzień musiałem przestawić się na grę w zespole. To było trudne, bo przecież uczyłem się grać sam, nie miałem doświadczenia grania zespołowego, nie wiedziałem, jak grać w sekcji rytmicznej.

Zbyszek pisze wspaniałe utwory, ale dla perkusistów są one kłopotliwe, dlatego potrzebował muzyka, który perfekcyjnie czyta nuty. Dlatego przymknął oko na moje niedoświadczenie. Nigdy nie pobierałem lekcji gry na jazzowej perkusji, a jego utwory grałem a vista.

- Musiał pan jednak się tego jazzu gdzieś wcześniej nasłuchać, gdzie?

- Wspomniałem o płytach Tower of Power, były też inne. Jako 16-letni licealista zacząłem przyjeżdżać na koncerty festiwalu Jazz Jamboree. Byłem na najważniejszym, jaki odbył się w 1983 r. z Milesem Davisem, Marsalisami, ale największe wrażenie zrobił na mnie perkusista Jack DeJohnette. To był cios. Od tamtego czasu wpadłem w jazz po uszy.

- Pana pierwsze jazzowe zespoły?

- Na akademii założyłem z kolegami Central Heating Trio, w którym na kontrabasie grał Adaś Cegielski, a Filip Wojciechowski na fortepianie. Wygraliśmy nawet festiwal Jazz Juniors w Krakowie. Zaraz zacząłem grać w zespole Namysłowskiego i nie musiałem przechodzić przez kolejne szczeble młodego muzyka jazzowego, jeździć po festiwalach, konkursach czy brać udział w castingach, których tak naprawdę teraz w Polsce nie ma. To była najlepsza szkoła.

- Skąd wziął się pomysł na album "On Classical"?

- Na ten projekt namówiła mnie żona, skrzypaczka grająca muzykę klasyczną, podsuwając pomysł, żebyśmy razem w nim występowali. Pierwszym krokiem był program, który zrobiłem w 2001 r. To były covery popowe i jazzowe standardy zaaranżowane na kwartet smyczkowy Forte. Przygotowałem podkłady, a dziewczyny grały z nimi na żywo.

Do nowego projektu wybrałem takie tematy muzyki klasycznej, żeby były rozpoznawalne dla przeciętnego słuchacza. W pierwszej chwili myślałem, że to będzie program w podobnym, popularnym stylu do tego pierwszego. Ale już po napisaniu pierwszego utworu, którego inspiracją był fragment IX Symfonii Beethovena, oboje z żoną wiedzieliśmy, że to będzie mój kolorowy muzyczny świat. Nie uległem pokusie, że to ma się komuś podobać.

Pisałem tak, jak czułem. Cieszyłem się, że na bazie znanych kompozycji, bo jest tu Vivaldi, Rossini, Chopin, słuchacz będzie mógł poczuć to, co ja. To jak rajd szybkim samochodem, ale nie po plaży, gdzie wiadomo, że się nie rozbijemy, ale po lesie. Kocham samochody i ostrą jazdę, stąd porównanie.

- Jaki skład instrumentalny pan dobrał?

- Przede wszystkim zrezygnowaliśmy z wiolonczeli. W utworze "Jezioro łabędzie" z motywem Czajkowskiego wykorzystałem obój, bo nie wyobrażałem sobie tego tematu inaczej. Mapy utworów przygotowałem na komputerze korzystając także z loopów i brzmień zagęszczających muzyczną fakturę. Robiliśmy wiele prób ze smyczkami, bo materiał okazał się dość trudny. Najłatwiej ma tylko ta instrumentalistka, która gra temat, bo w nim nie chciałem nic zmieniać.

Efekt był tak dobry, że postanowiłem go nagrać na płytę. Najpierw zarejestrowałem bębny. Poprosiłem o pomoc Roberta Kubiszyna, który został współproducentem albumu, zagrał na gitarach i na basie. Potem nagraliśmy partie skrzypcowe. Okazało się, ze partie instrumentów klawiszowych nie brzmią w tym kontekście dość szlachetnie. Robert powiedział, że musimy nagrać fortepian. Wszystkie partie fortepianu są dokładnie zapisane, na płycie nie ma solówek. Miał je zagrać Paweł Tomaszewski, ale nie było czasu, żeby się ich nauczył. Więc zagrałem je sam. Żeby nie było wątpliwości, napisałem w przedmowie, że to nie jest płyta jazzowa.

- A jaka jest?

- To wyrafinowana harmonia, tego się nie wstydzę i chcę to podkreślić. Ze smutkiem stwierdzam, że w muzyce, nazwijmy ją popularną, harmonia przestała istnieć. Rytmu też nie ma. Nastąpiło takie odejmowanie, że pozostała mowa, często słaby tekst i zapętlony odcinek czterotaktowy. Nie mówię, że kiedyś było lepiej, ale np. piosenki Michaela Jacksona czy Whitney Houston miały jakąś harmonię. Teraz słucham radia, dwieście piosenek jest do niczego, ale dwie są świetne. Czy słuchacze są głusi, czy popularność tych słabych utworów jest tylko efektem promocji?

Rozmawiał Marek Dusza

Live Sound & Installation kwiecień - maj 2020

Live Sound & Installation

Magazyn techniki estradowej

Gitarzysta maj 2024

Gitarzysta

Magazyn fanów gitary

Perkusista styczeń 2022

Perkusista

Magazyn fanów perkusji

Estrada i Studio czerwiec 2021

Estrada i Studio

Magazyn muzyków i realizatorów dźwięku

Estrada i Studio Plus listopad 2016 - styczeń 2017

Estrada i Studio Plus

Magazyn muzyków i realizatorów dźwięku

Audio listopad 2024

Audio

Miesięcznik audiofilski - polski przedstawiciel European Imaging and Sound Association

Domowe Studio - Przewodnik 2016

Domowe Studio - Przewodnik

Najlepsza droga do nagrywania muzyki w domu