Spotkanie poprowadził Tomasz Raczek, który już na początku spotkania podkreślił, że Filipinki były "Skarbem Szczecina" i mają tam ulicę swojego imienia. Właśnie w Szczecinie, w listopadzie 1959 r., przy Technikum Handlowym powstał zespół, który nazwę zapożyczył od popularnego pisma dla dziewcząt "Filipinka".
Założycielem i opiekunem grupy był przez wiele lat Jan Janikowski. Wydany teraz album przypomina jeden z najciekawszych zespołów muzyki pop w Polsce. W spotkaniu wziął także udział inicjator przedsięwzięcia, autor "Ilustrowanej historii pierwszego polskiego girlsbandu: Filipinki - to my!" Marcin Szczygielski.
- Tę płytę nagrywałyśmy z zespołem Bez Atu na początku 1970 r. pod kierunkiem naszego ówczesnego opiekuna artystycznego Mateusza Święcickiego - napisały Filipinki w zapowiedzi albumu. - Miała ukazać się późną jesienią, równe 46 lat temu. Piosenki nagrałyśmy, a potem ruszyłyśmy z nimi w trasę koncertową "Nie wierz chłopcom".
Po dwustu koncertach nasz zespół przeszedł metamorfozę - zmieniłyśmy skład, styl i repertuar, a nagrania trafiły na archiwalną półkę. Nawet my o nich zapomniałyśmy. Ale przetrwały. Całkiem niedawno udało się te piosenki odnaleźć i oto nasz muzyczny "pułkownik" po latach maszeruje do słuchaczy.
To naprawdę niecodzienny mix - jest tu rock klasyczny i progresywny, i trochę psychodelii. Jest funk, soul i pop oraz jazz. W naszym dorobku to chyba najbardziej awangardowy materiał. Nagrywając go, świetnie się bawiłyśmy. Mamy nadzieję, że dziś, po ponad czterech dekadach, odrobina tamtej radości początku szalonych lat 70. udzieli się i słuchaczom.
We wspomnieniach Filipinki cofnęły się do samych początków naszego girlsbandu.
- Piosenki były pisane specjalnie dla nas przez pana Jana Janikowskiego - wspominała Anna Sadowa. Śpiewanie, to była dla nas czysta radość. Piosenkę "Walentyna twist" wykonywałyśmy zanim Walentyna Tierieszkowa, pierwsza kobieta w kosmosie, wróciła na Ziemię. Kolejnym wielkim przebojem była piosenka "Batumi". Śpiewałyśmy piosenki dla nastolatek. Później zdałyśmy egzaminy weryfikacyjne i stałyśmy się zawodowymi wokalistkami.
Z biegiem lat poznawałyśmy muzykę z wyższej półki i prosiłyśmy o takie piosenki naszego profesora Janikowskiego, ale nie było łatwo go przekonać. Uważał, że nikt nie potrafi pisać piosenek dla takiego zespołu jak my. Do pewnego momentu miał rację, ale wreszcie zbuntowałyśmy się i postanowiłyśmy zmienić repertuar. Rozstałyśmy się z panem Janikowskim i trafiłyśmy na postać znaną w środowisku muzycznym - Mateusza Święcickiego, kompozytora i muzykologa.
Warto przypomnieć, że Mateusz Święcicki był także współtwórcą III Programu Polskiego Radia, który zaczął nadawanie w 1962 r., a także Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu odbywającego się od 1963 r. do dziś.
- Z Mateuszem byłyśmy na Ty, zawsze pytał nas o zdanie, był ciekaw, jakiej muzyki słuchamy. A słuchałyśmy przede wszystkim Radia Luxembourg. Chciałyśmy śpiewać inaczej, wydoroślałyśmy, jeździłyśmy z koncertami po Polsce, po Europie, byłyśmy dwukrotnie na tournée w USA i Kanadzie. Tam nasłuchałyśmy się dużo dobrej muzyki, przywiozłyśmy dużo dobrych płyt. Nasza publiczność także oczekiwała czegoś nowego.
Mateusz Święcicki był zdania, że repertuar zespołu należy unowocześnić, bo świat idzie naprzód. Byłyśmy bardzo zadowolone z tego, co nam proponował. Śpiewałyśmy chętnie, bo piosenki były bardziej dynamiczne, w różnych klimatach. Poradziłyśmy sobie nawet z bardzo trudną kompom. zycją, jaką były "Białe muszelki" autorstwa Mateusza. Ten utwór jest właśnie na wydanej teraz płycie "Nie wierz chłopcom". Śpiewałyśmy go w "Telewizyjnej Giełdzie Piosenki", a następnie na festiwalu w Opolu.
Wtedy nastąpił rozłam w zespole i dwie wokalistki: Anna Sadowa i Niki Ikonomu odeszły stawiając pod znakiem zapytania istnienie grupy.
- Mea culpa, ale z Haneczką postanowiłyśmy odejść - przyznała się Niki Ikonomu. Poznałam wtedy mojego narzeczonego, Henriego Seroka, którego Polska znała z udziału w festiwalu w Sopocie. Po prostu zakochałam się w nim.
- Obie miałyśmy już ustalone daty ślubów, ale był jeszcze inny powód - dodała Anna Sadowa. Miałyśmy kontrakt z Estradą Dolnośląską, która z czasem zaczęła na nas oszczędzać, hotele były coraz słabsze, jeździłyśmy starym autobusem tzw. ogórkiem z siedzeniami przykrytymi kocami. Było coraz skromniej.
Ostatecznie do odejścia z zespołu przyczyniła się trasa koncertowa w maju 1970 r. po województwie lubelskim. Ulokowano nas na przedmieściu Lublina w kwaterach prywatnych. Przyjechałyśmy po koncercie o północy, a tam nie ma wody! Tak było przez cztery dni, aż po awanturze przeniesiono nas do pośledniego hotelu. Byłyśmy tak zmęczone, że po zakończeniu trasy razem z Niki oświadczyłyśmy, że z powodu złych warunków pracy odchodzimy z zespołu. Jednak występowałyśmy jeszcze razem w czerwcu i w lipcu.
Nagrywając album "Nie wierz chłopcom", Filipinki były w szczytowej formie wokalnej. Remasteringiem zachowanych nagrań zajął się Krzysztof Kasiński przygotowując osobne mastery na płytę CD i winyl. Płyta powstała podczas trzech sesji. Pamiętając piosenki Filipinek słuchane na lampowym radiu moich rodziców, nie mogłem się teraz nadziwić, jak rozbudowaną instrumentację mają te nagrania, a wokale tworzą dobrze zorganizowaną, wieloplanową scenę. Interesował mnie proces powstawania piosenek i inspiracje dla ich stylu, o co zapytałem Filipinki.
- Przygotowanie ostatecznej wersji piosenki kosztowało nas dziesiątki godzin prób - wspominała Iwona Racz. Pracowałyśmy bardzo intensywnie, dziś wydaje mi się to wręcz nieprawdopodobne, ale wtedy to było całkiem normalne. Czasem do tekstu powstawała muzyka, a czasem było odwrotnie, na przykład kiedy pan Janikowski napisał dobrą muzykę. Zdarzało się tak, że ostateczny szlif piosenka zyskiwała na estradzie, w kontakcie z publicznością.
Wersje koncertowe naszych piosenek często różniły się o tych wykonywanych na żywo. Można to zauważyć słuchając dodatkowych nagrań z festiwalu w Opolu zamieszczonych na płycie CD. Nagrania studyjne Polskich Nagrań czy Polskiego Radia są niemal perfekcyjne, ale są pozbawione tego ducha, którego da się poczuć podczas słuchania koncertów.
- O tym, która z nas zaśpiewa kolejną partię piosenki, decydował Mateusz - dodała Anna Sadowa. Od początku naszej współpracy uczył nas śpiewania pełnymi głosami. Wiedział, jak brzmi głos każdej z nas, jak współbrzmimy w duetach, w tercecie i wszystkie razem w chórkach. Lubił z nami eksperymentować. Na przykład w piosence "O Boże, daj męża!" śpiewałyśmy sopranami, a przecież nie miałyśmy takich głosów. Przez kilka lat akompaniował nam zespół diksilandowy Warszawscy Stompersi zaangażowany przez Jana Janikowskiego. Z tym zespołem byłyśmy na tournée w USA i Kanadzie.
- Słuchałyśmy wszystkiego, co było wówczas modne: Arethy Franklin, Elli Fitzgerald, Raya Charlesa - powiedziała Niki Ikonomu. Pasjonował nas Woodstok i artyści tam występujący: Jimi Hendrix, Joan Baez. Dlatego rozeszłyśmy się z Janikowskim, choć mamy cudowne wspomnienia ze współpracy z nim. Zachęcał nas do czytania, chodziłyśmy na koncerty, do kina, np. w Chicago widziałyśmy "Sound of Music" i "My Fair Lady". Filipinki dziś są nie tylko "Skarbem Szczecina", ale i chlubą polskiej muzyki popularnej. Ich interpretacje, wtedy nowatorskie, dziś są również atrakcyjne.
Marek Dusza