- W styczniu 2014 r. miałem przyjemność być na ceremonii wręczania statuetek Grammy w Los Angeles i byłem świadkiem, jak odbierał pan swoją pierwszą nagrodę za najlepszy album wokalny "Liquid Spirit". Prawdę mówiąc, byłem prawie pewny, że przypadnie on właśnie panu.
- To miałeś lepsze przeczucie niż ja. Wcale nie spodziewałem się, że dostanę nagrodę. Kandydowały przecież cztery inne świetne albumy.
- Miałem też przeczucie, że nagrodę dostanie nasz pianista Włodek Pawlik za płytę "Night in Calisia" i tak się stało.
- To następnym razem, jeśli tylko będę nominowany, zapytam cię, jakie mam szanse, czy powinienem jechać na ceremonię (śmiech)!
- Już po gali Grammy pogratulowałem panu nagrody i wyraziłem nadzieję, że przyjedzie pan do Polski na koncerty.
- Tak się stało, mogę powiedzieć, że regularnie otrzymuję zaproszenia od polskich festiwali i agencji koncertowych i z radością pozytywnie na nie odpowiadam, jeśli tylko mogę przyjechać do Polski.
- Spodziewałem się statuetki Grammy dla pana, natomiast byłem zaskoczony, że krytycy magazynu "Down Beat" przyznali panu tytuł Artysty Roku 2014, jak pan przyjął ten honor?
- Byłem zdziwiony i uradowany, rzeczywiście rzadko zdarza się, by krytycy przyznawali taki tytuł wokaliście. Ale ponieważ komponuję muzykę i piszę teksty do swoich piosenek, uznałem, że krytycy docenili również tę część mojej twórczości.
- Co pisze pan najpierw - słowa czy muzykę?
- Liryka i melodia przychodzą do mnie równocześnie, to są najważniejsze aspekty, chwilę później zastanawiam się nad rytmem i akordami, które chciałbym użyć. Aranżuję i piszę instrumentację myśląc już o swojej interpretacji. Ta wynika z przesłania, jakie niesie mój utwór i z emocji, jakie we mnie wzbudza. To jest krytyczny moment, bowiem interpretacja powstaje na styku mojego wykonania i odbioru przez publiczność, przez każdego słuchacza z osobna.
- Skąd czerpie pan swoje inspiracje do pisania piosenek?
- Źródłem inspiracji jest moje życie, moje podróże, dużo rozmyślam, wsłuchuję się w moje odczucia. Analizuję wzajemne relacje między ludźmi, także te romantyczne - między mężczyzną a kobietą - wzloty i upadki miłości, a tych sam doświadczam, mogę więc pisać o sprawach, które są mi bliskie. Myślę, że mógłbym napisać sto piosenek o mojej matce. Słowem, piszę o wszystkim, co porusza moje emocje.
- Jaki wpływ miała pańska mama na pana zainteresowania muzyczne?
- Znaczący, bo to ona namówiła mnie, żebym zaczął śpiewać w kościelnym chórze. A później wspierała mnie, dopingowała, żebym wytrwał. Zabierała mnie w bogate muzycznie środowiska, gdzie słuchało się dobrej muzyki, rozmawiało o muzyce, grało i śpiewało. To był przede wszystkim gospel, ale także blues. Po prostu muzyka osadzona w tradycji południa Ameryki. Ona różni się od tej wykonywanej w ośrodkach miejskich, industrialnych, jak Chicago czy Los Angeles, gdzie jest po prostu delikatniejsza.
Gospel i blues Południa jest surowy, mocny w swoich zawołaniach i warstwie rytmicznej (tu śpiewa). Na Południu gospel brzmi jak prawdziwy blues, jest mocno nasycony emocjami, a powtarzane partie wprawiają śpiewaków i słuchaczy w euforię. Takie lub podobne motywy próbuję wprowadzić do mojej muzyki.
- Kościół był dla pana pierwszą szkołą, jak wyglądała dalsza edukacja?
- Nie uczyłem się w konserwatorium. Moja rodzina jest bardzo muzykalna, ale szukałem też źródeł wiedzy wśród znajomych i przyjaciół. Wybrałem sobie muzyczne zajęcia w college’u, brałem udział w warsztatach, moimi najlepszymi przyjaciółmi byli i są nadal nauczyciele muzyki, jeden z nich jest profesorem w San Diego.
Wchłaniałem wiedzę muzyczną organicznie, jestem samoukiem, wykorzystywałem każde spotkanie, każdą próbę w kościele, by nauczyć się czegoś od ludzi, którzy wiedzą ode mnie więcej. Nie jestem pianistą, ale komponuję muzykę śpiewając przy fortepianie. Moim przyjacielem jest saksofonista Billy Harper, który pokazał mi, jak komponować wykorzystując swój głos. On sam opanował tę technikę i stosuje ją z powodzeniem.
- Łatwo przychodzą panu do głowy melodie i słowa?
- Czasem w jednej chwili, powiedzmy w dwadzieścia minut piszę piosenkę, czasem zajmuje mi to dwa dni, bo potrzebuję czasu, by wykrystalizować myśl, którą chcę przekazać.
- Słuchając pana wspaniałych piosenek, zachodzę w głowę, dlaczego tak późno zdecydował się pan na profesjonalne śpiewanie?
- Szukałem swojej drogi w życiu. Byłem futbolistą w drużynie uniwersyteckiej, ale kontuzja przerwała moją karierę sportowca. Myślałem o śpiewaniu, lecz nie wiedziałem, w którą stronę pójść. Próbowałem nawiązać kontakty z wytwórniami płytowymi, ale te dawały mi niewłaściwe wskazówki. Zdawałem sobie sprawę, że nie mogę śpiewać w stylu pop, bo mam za niski głos.
Wreszcie trafiłem do niezależnej wytwórni Motéma Music, w której nie mówiono mi, co i jak mam robić, pozostawiono mi swobodę wyboru stylu. Nagrałem dla nich dwa pierwsze albumy: "Water" i "Be Good". Pozwolili mi szukać własnego stylu i płacili mi za to, a tego właśnie potrzebowałem. Teraz wiem, że mogę pójść w każdą stronę, wszystko zaśpiewać w swoim stylu.
- Gdzie znalazł pan swoją pierwszą publiczność?
- W klubach jazzowych, na jam sessions. Oczywiście nie wchodziłem od razu na scenę. Zawsze przez kilka wieczorów słuchałem zespołu, żeby wczuć się w nastrój muzyki, zanim zapytałem o możliwość występu z nimi. Pamiętam pierwszy zespół, z którym wystąpiłem - to była grupa znakomitego trębacza Gilberta Castellanosa w San Diego. Grali utwory Lee Morgana i innych jazzmanów nagrywających niegdyś dla Blue Note Records.
Zacząłem szukać wokalnych wersji do tych tematów, np. do "Song For My Father" Horace’a Silvera. Nauczyłem się jej i przyszedłem tydzień później z propozycją, że ten utwór z nimi zaśpiewam. Zgodzili się i tak zacząłem uczyć się jazzowej wokalistyki. Nie mogłem przyjść i zaproponować im: zaśpiewam "My Funny Vallentine", to musiało być coś, co oni lubią grać, a ja się dołączam, nigdy odwrotnie. Szczęśliwie Jon Hendricks napisał słowa do wielu standardów, mogłem po nie sięgać.
- To prawda, że był pan również kucharzem?
- Tak, mój brat Lloyd prowadził wtedy restaurację Bread-Stuy w Nowym Jorku. Zatrudnił mnie w roli szefa kuchni. Zawsze interesowało mnie gotowanie, wymyślanie potraw, przyprawianie. Specjalizowałem się w przygotowywaniu zup, nazywano mnie: Soup-Man. Miałem też okazję tam śpiewać. Kiedy dowiedzieli się o tym managerowie innych restauracji na Brooklynie, chcieli, żebym występował także u nich.
Tak stałem się profesjonalnym wokalistą. Specjalizowałem się w specjalnych eventach, ślubach, spotkaniach firmowych. Teraz uwielbiam przygotowywać jedzenie dla moich przyjaciół. Tak rzadko bywam w domu, że cenię każdy czas spędzony z moją rodziną i z przyjaciółmi.
Kiedy wracam do domu na dwa, trzy dni pomiędzy trasami koncertowymi, urządzam dla nich party. Preferują kuchnię fusion. Pochodzę z Kalifornii, więc mieszam różne kuchnie narodowe: francuską, włoską, meksykańską, a nawet rosyjską i ukraińską, bo moja żona pochodzi z Europy Wschodniej. W kuchni też improwizuję, tak jak na scenie.
- Pisze pan interesujące teksty piosenek, czy jakiś styl poezji szczególnie pana inspiruje?
- Czytam różnych autorów, do moich ulubionych należą wiersze Pabla Nerudy, cenię poezję japońską, szczególnie haiku. Taka sama jest przecież idea bluesa, który opowiada o życiu w lakoniczny, prosty i poruszający sposób. Podobają mi się wiersze z zaskakującą, szybką pointą. Jeśli chodzi o tematykę, lubię odniesienia do natury.
Rozmawiał Marek Dusza