– Dlaczego spośród wielu znakomitych saksofonistów wybrała pani Branforda Marsalisa?
Coraz częściej skłaniam się do tezy, że wszystko jest w dźwięku. Mapa człowieczeństwa – wrażliwości, mądrości, odwagi, intuicji. Wszystko o sobie usłyszymy słuchając się uważnie. Branford nie ma sobie równych w dźwięku. Piękno, pełnia, łatwość w każdej nucie. I empatia...
Gra z nami tak, jakby urodził się na Kurpiach. Czułam, że tak będzie... To, że ja chciałam z nim wystąpić, nie dziwi. Każdy muzyk na świecie chciałby grać tak, że wszędzie, w każdych okolicznościach odmieni bieg muzyki. Bardziej mnie zadziwia, że Branford wybrał mnie, nas, naszą muzykę. To jest dar i łaska, i zaszczyt.
– Kiedy pierwszy raz usłyszała pani jego saksofon?
Pierwszy raz usłyszałam Branforda u Stinga na płycie "Nothing like the Sun" i płycie "Bring on the Night". Mój Tatuś koncertował z zespołem "Mazowsze" w Japonii i przywiózł mi stamtąd pierwsze kompakty i odtwarzacz płyt CD. To były moje premierowe płyty cyfrowe! Jak ja się cieszyłam... Muzyka doskonała w sterylnej czystości nowej wówczas technologii.
Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że pewnego dnia zaśpiewam i ze Stingiem, i z Branfordem, nigdy bym nie uwierzyła. Byłam studentką liceum muzycznego, w kraju, w którym nikt prócz mnie nie miał jeszcze odtwarzacza CD i nie było wtedy szansy usłyszeć tych artystów nawet na koncertach. Czy można było sobie wyobrazić w tamtej rzeczywistości moje dzisiejsze życie? Nawet nie umiałabym czegoś takiego zamarzyć!
– Jak doszło do koncertów i nagrania albumu "Ulotne" z Branfordem Marsalisem?
Myślę, że Marcin (Kydryński) to wszystko spowodował. Za każdym razem. Tacy jak ja siedzą w jaskini i medytują. To Marcin miał wiarę w to, że nasza muzyka mogłaby być tematem dla innych, i odwagę organizowania spotkań. Tak było przy nagrywaniu płyty "ID" (2006). Tamten album był realizowany w najlepszych studiach świata (Real World Petera Gabriela, Power Station w Nowym Jorku czy Abbey Road w Londynie) z największymi artystami improwizacji.
Branford był jednym z zaproszonych gości i wpadł na dwie solówki. Jego nagranie trwało dokładnie tyle, ile słychać w piosenkach – około 13 minut, bo nagrywa w realnym czasie, za pierwszym razem, i obiecaliśmy sobie wtedy, że kiedyś zagramy naprawdę, i jeszcze to, że Branford zagra po polsku, bo bardzo fascynowała go słowiańskość, nasza dusza w muzyce.
Myślę, że słyszał i zagrał wszystko na tym świecie i każda intrygująca inność ogromnie go pociągała. Tamtą obietnicę zrealizowaliśmy dopiero po dziesięciu latach, choć żadne z nas nie poczuło, że minęło tyle czasu. Kiedy jesteś w trasie, czas płynie inaczej. Nie liniowo. Najpierw usłyszałam w głowie, jak Branford gra tematy mojego dzieciństwa – "W polu lipeńka" czy "Oj w Kadzidlańskim boru", potem skrzyknęłam ekipę szerokiego spektrum stylistycznego: folkowców, klasyków i jazzmanów, i wiedziałam już, że będzie wielkie szczęście z tych grań w najpiękniejszych salach koncertowych mojego kraju.
Być z Branfordem na scenie dźwięk w dźwięk to metafizyka. Czasem miałam wrażenie, że wie przede mną, kiedy skończę frazę, kiedy rozwibruję, kiedy zatrzymam i na jak długo. Był zawsze jak Anioł Stróż, krok za mną i czuwał nad formą. A kiedy zaczynał grać solo, wyjaśniał całą narrację. Tak, jakby wszystko czekało na ten jeden głos, który miał rozwiązać cały rebus. To cecha największych – nadają charakter i sens każdej przestrzeni. Nawet chaotycznej. Ale nasza przestrzeń nie była chaosem. Była czystą energią.
Pamiętam, ustawiłam cały program koncertowy – zaczynał Adaś Strug prawdziwym śpiewem tradycyjnym i był Atom String Quartet grający i Lutosławskiego, i góralszczyznę, i Marcin Wasilewski i Marysia Pomianowska na suce biłgorajskiej i Robert Kubiszyn, Pedro Nazaruk i fenomenalny Mino Cinelu. I wszystko Krzyś Herdzin wpisał w barwne, szerokie aranże, i zagraliśmy Branfordowi. Usadziłam go na widowni w teatrze w Bielsku i powiedziałam: "wybierz sobie to, co da Ci najwięcej pola do improwizacji i szczęścia".
W kontrakcie, wysłanym przez swoje agentki miał zapisany udział gościnny w 5–6 utworach. Posłuchał nas, a potem podszedł do mnie – on jest wysoki więc powiedział to z góry, znad mojej głowy tym swoim niskim, tubalnym głosem: "Będę grał wszystko. Od początku do końca" i poszedł do hotelu. Tempo, w jakim przyswaja nowy materiał – słyszy, pamięta – nie spotkałam takiej łatwości. I nuty czyta tak, jakby napisał sam to, co czyta.
Widzieć go w pracy to jest radość! I cieszy się ludźmi i muzyką. Wspaniały gość! Wiesz, trzeba mieć naprawdę dobry charakter, żeby będąc takim geniuszem, pokornie siadać w zespole własnego, młodszego brata i dać mu sobą dowodzić. Ale Branford jest z sześciu braci z Nowego Orleanu. Rodzice nauczyli go pracy i troski o innych. Każdy chciałby mieć go za kolegę. Makoto Ozone, fenomenalny pianista japoński (nagrałam z nim płytę "Haiku"), z którym Branford studiował w Berkeley, mówi o Branfordzie, a Branford o nim: "my brother".
Grało nam się wszystkim wspaniale. Publiczność dawała nam wielką siłę i przed koncertem w Teatrze Wielkim w Warszawie to Branford zasugerował, że warto to nagrać, nim się rozjedziemy i to umknie na dobre. Mieliśmy tylko jeden wolny wieczór i stał się cud – Tadzio Mieczkowski, mistrz dźwięku, miał czas, S4 – jedyne studio na tak wielką ekipę przyjęło nas na nocną sesję i wszyscy koledzy poprzestawiali zajęcia i stawili się na nagranie.
Sesja powstała z potrzeby bycia razem i zatrzymania tej muzyki od zaniknięcia. Uchwycenia tego co ulotne. Nie zakładaliśmy wtedy powstania płyty. Kiedy jednak po paru miesiącach spotkałam się z Tadeuszem na miks, odkryłam naszą muzykę na nowo. I bardzo marzyłam już o tym, żeby została wydana.
– Pamiętam, jak w rozmowie ze mną Branford określił panią: "She/s f* good musician", a więc znakomitym muzykiem, czym wyróżnił spośród wszystkich wokalistek.
Tak powiedział? Ach, ten Branford... Wiesz, on mnie sprawdził za pierwszym razem, kiedy nie graliśmy na żywo, tylko on dogrywał swoją ścieżkę do dużej produkcji "ID". Gdybyśmy grali jeden na jeden, wszystko by wiedział w sekundę. A tak… wziął papier nutowy i kazał mi napisać kodę utworu, w którym grał, że niby nie pamięta melodii. Pamiętał świetnie, ale podobało mu się, że naskrobałam te nuty w pięć minut.
Bardzo się od razu polubiliśmy. Wręczyłam mu wtedy płytę "Niebo" przy rozstaniu, a miesiąc później w drodze do Frankfurtu, otworzyłam magazyn pokładowy Lufthansy i ku swemu zdumieniu odkryłam duży obrazkowy artykuł o tym, co Branford Marsalis wozi w swojej walizce. Wśród jego niezbędności leżała na zdjęciu moja płyta! Sprawił mi tym nadzwyczajną radość!
– Drugą płytę albumu otwiera "Pożegnanie z Marią" Tomasza Stańki, dedykowane zmarłemu niedawno kompozytorowi. Co mu pani zawdzięcza?
Tomek powiedział mi niedawno "Znamy się na wskroś. Znamy się na skróty. Przez dźwięk". Tak było. Doświadczanie Tomasza Stańki, kiedy dane było być z nim razem w dźwięku, dawało człowiekowi poczucie pełni. Miał w sobie nadzwyczajną moc. Spokój i ciszę, i prawdziwe piękno. Takie bez ornamentów. Czasem szorstkie i złamane.
"Pożegnanie z Marią" przygotowałam dla Branforda z potrzeby tego piękna. Chciałam, żeby grał muzykę stąd, która jest doskonała. Od tego tematu Branford zaczynał nasz koncert dwa lata temu. Nikt się nie spodziewał takiego zwrotu w życiu. Tomek był jednym z najsilniejszych ludzi, jacy chodzili po ziemi. Tacy ludzie nie umierają. Nie wolno im...
Dziś myślę, że fakt, iż Marsalis gra Stańkę na "Ulotne", nie wypłynął tylko z potrzeby piękna. Był w tym jakiś wyższy sens. Stan uniesienia w śpiewie z Tomkiem. Noszę go w sercu i nigdy nie zapomnę. Był prawdziwym mistrzem...
Rozmawiał Marek Dusza
Fot. Mikołaj Rutkowski