Rozpocznijmy naszą rozmowę od niedalekiej już przyszłości. Szóstego grudnia zagracie koncert w klubie Stodoła. Czy szykujecie jakieś mikołajkowe, muzyczne prezenty dla fanów?
Pablopavo (Paweł Sołtys): - Przede wszystkim nagrywamy nową płytę i już od jakiegoś czasu mocno nad nią pracujemy. I to będzie chyba pierwszy koncert, na którym kilka nowych utworów, jeszcze nigdy w życiu nie granych, w Warszawie wykonamy. Będzie więc to okazja, by przyjść do Stodoły i przekonać się, jaka ta płyta będzie, w którym kierunku to pójdzie. A po drugie to te nasze warszawskie występy zawsze są najdłuższe, bo pochodzimy stąd i można się spodziewać, że koncert w naszym mateczniku będzie znów wyjątkowy. Nie będzie to tylko piętnaście piosenek a dużo więcej, w tym też powrót do tych starszych, których dawno nie graliśmy. Będzie to więc mieszanka absolutnych nowości z naszymi, nazwijmy to, przebojami.
Scena w Stodole nie jest Wam obca. Czy lubicie koncerty w tym klubie?
- To pewnie sprawa indywidualna, ale przyznam, że ja lubię tu grać, bo to coś pośredniego między występem na dużym festiwalu i w małym klubie. Scena jest dosyć wysoko, ale widzisz ludzi, masz z nimi kontakt. A jeśli przyjdzie sporo osób, tak jak zazwyczaj to bywa, to jest bardzo fajnie patrzeć na tańczących i dobrze bawiących się ludzi. Umiemy już nagłaśniać Stodołę, bo to nie jest wcale takie proste, bo to nie jest nasz ani pierwszy ani trzeci koncert tutaj.
Sama nazwa zespołu wskazuje na Wasze korzenie. Czy nazwanie Was lokalnymi patriotami, to będzie za mocne określenie? Bo śpiewacie o Warszawie w swoich kawałkach...
- Nie ma nic złego w określeniu "lokalny patriota". Gdybym się urodził w Poznaniu to byłbym zapewne lokalnym patriotą poznańskim (śmiech). Jedno jest pewne, że my chcemy unikać szowinizmu. To, że opiewamy w niektórych piosenkach nasze miasto, nie oznacza, że nie lubimy Krakowa, Wrocławia itd. Niech każdy chwali co ma, nie uwłaczając innym, to moje przesłanie.
Wspomniałeś już o wyjątkowej atmosferze warszawskich koncertów, co jest akurat zrozumiałe. Ale graliście już w różnych miejscach, nie tylko w Polsce, ale i w Europie czy na świecie. Jak byś porównał te miejsca i publiczność?
- Przyznam, żę z tym jest bardzo różnie. Jest na przykład taka taoria, że Niemcy nie umieją się bawić. A ja muszę powiedzieć, że to jest absolutnie nieprawda i że wiele koncertów za naszą zachodnią granicą było fantastycznych. Z kolei ludzie w Etiopii w ogóle nie klaszczą po numerach i to jest dosyć ciekawe. Dla nich oznaką tego, że coś im się podoba, jest to, że tańczą i się bawią. Trzeba się przyzwyczaić, że po kawałku nie usłyszy się braw, a mimo tego wszyscy są zadowoleni. Jeśli chodzi o Polskę, to mówi się, że na Śląsku jest świetna publiczność i to jest prawda, ale gdzie indziej nie widać jakiejś wielkiej różnicy. Graliśmy choćby w Gdyni kilka dni temu i było naprawdę fajnie. Ale najważniejsze jest to, że wszędzie na świecie są ludzie, którzy chcą się bawić przy muzyce.
A z prawie dziesięciu lat Waszego grania jakie koncerty najbardziej utkwiły w Twojej pamięci?
- Na pewno koncert w Etiopii, bo to dosyć niespotykana rzecz. Niezapomniany był też nasz pierwszy występ na Przystanku Woodstock, chyba w 2006 roku, bo wcześniej nie graliśmy przed tak ogromną publicznością. Wymieniłbym jeszcze Roototon, to chyba największy festiwal reggae, który wtedy odbywał sie we Włoszech. I wspomnieć jeszcze należy o naszym pierwszym występie właśnie w Stodole, gdy dwa tysiące osób bawiących się na Vavamuffin, to było dla nas duże wrażenie.
Zdarza się Wam także koncertować przed różnorodną publicznością, na przykład podczas juwenaliów i jaka jest wóczas reakcja na Waszą muzykę?
- Muzyka, którą my wykonujemy ma potencjał, żeby porwać ludzi, nie słuchających jej na co dzień. Oczywiście łatwiej jest grać przed słuchaczami, którzy znają kontekst. Natomiast reggae jest, poza wszystkim innym, także muzyką taneczną, więc jeśli ktoś nie ma kwaśnej miny i słoń mu na ucho nie nadepnął, to nawet nie znając kontekstu muzycznego, może dać się porwać. Graliśmy co najmniej kilka razy w bardzo dziwnych konfiguracjach, z mocno rockowymi czy metalowymi kapelami i mimo wszystko udało nam się wybronić. Niewątpliwie trzeba zostawić wtedy dużo energii na scenie, bo ludzie doceniają, gdy koncert grany jest na maksa a nie jest tylko odegraniem kolejnej "sztuki".
Jesteście już obecni prawie dziesięć lat na polskiej scenie reggae. Czy Twoim zdaniem wywarliście na nią jakiś wpływ? Czy coś dobrego "sprzedaliście" temu środowisku?
- Oczywiście pytanie jest podchwytliwe, bo mnie to jest trudno oceniać i nawet nie wypada. Natomiast niewątpliwie zagraliśmy już masę koncertów i można zapewne znaleźć ludzi, którzy usłyszeli kiedyś Vavamuffin a potem zaczęli słuchać muzyki jamajskiej czy polskiego reggae, a potem może i grać. Ale nie przesadzałbym z tym naszym wpływem, bo to za duże słowo.
A jak oceniasz polską scenę reggae? Nie chodzi mi tylko o jej poziom, ale i relacje pomiędzy muzykami. Czy można powiedzieć o jednej, wielkiej rodzinie reagae?
- Tak jak w większości muzycznych scen są ludzie, którzy się przyjaźnią, ale i są jakieś animozje. To byłoby nienormalne, gdyby wszyscy się kochali. A jeśli chodzi o poziom, to scena reggae jest w dobrej formie. Wydaje mi się, że trzy-cztery lata temu była w lepszej niż dzisiaj, ale to dlatego, że większe było zainteresowanie mediów. Polskie reggae istnieje już od początku osiemdziesiątych, to naprawdę sporo i cały czas trwa, i choć raz lepiej, raz gorzej to sobie jednak radzi.
W przyszłym roku minie dziesięć lat od założenia Vavamuffin. Czy zamierzacie jakoś wyjątkowo świętować ten jubileusz?
- Przyznam, że zastanawialiśmy się nad tym i rozmawialiśmy czy może by tak świętować jedenaste lub dwunaste urodziny, by nie było sztampowo (śmiech). Na pewno będzie nowa płyta na początku przyszłego roku i to będzie nasz prezent dla fanów. Będzie i trasa koncertowa, choć raczej związana z promocją płyty, niż specjalna z okazji dziesięciolecia. Myślę, że lepiej grać dobre piosenki, niż jakoś szczególnie świętować.
A czego się można spodziewać po nowej płycie?
- Prawdę mówiąc to każda nasza płyta się trochę różni od poprzednich, bo staramy się nie powielać tego, co już było. Wygląda na to, że teraz podążamy w kierunku roots czyli starej, jamajskiej muzyki, nawet z lat sześćdziesiątych. Ale na ten moment to trudno powiedzieć co nam wyjdzie, bo dopiero jesteśmy na etapie nagrywania tych piosenek. Mamy chyba zrobionych dwanaście czy trzynaście numerów, a pewnie nie wszystkie z nich wejdą na album, więc nie mogę za wiele na razie powiedzieć.
Oprócz Vavamuffin realizujecie się także w innych projektach muzycznych. Z czego to wynika?
- Mimo wszystko mamy inną wrażliwość muzyczną i jakieś pomysły, które nie zawsze pasują do Vavamuffin, a które próbujemy gdzieś tam rozwijać. Ja się bardzo cieszę, bo przez to stajemy się lepszymi, bardziej doświadczonymi muzykami. I choć Vavamuffin jest dla nas macierzystym zespołem, to prawie każdy z nas ma inne przedsięwzięcia, w które się angażuje.
To może zdradzisz trochę swoich planów, tych poza Vavamuffin?
- Tak jak wspomniałem będzie nowa płyta Vavamuffin, a dwa czy trzy miesiące później ukaże się kolejna, tym razem Pablopavo i Ludziki. Nagrywam ją w międzyczasie, więc jestem zapracowany dosyć (śmiech). A zatem najbliższe plany to dwie płyty w przyszły roku i dwie trasy koncertowe.
Dziękuję za rozmowę. Życzę, by udawało się Wam zarażać jak najwięcej ludzi tą miłością do jamajskiej muzyki i pozytywnymi wibracjami...
- Ja również dziękuję. Zapraszam oczywiście wszystkich na nasze koncerty. Najbliższy już 6 grudnia w warszawskiej Stodole. Vavamuffin będzie grać stare i nowe numery, piękne piosenki, przy których - mam nadzieję - będziemy się dobrze bawić. Pamiętajcie o tym, by nie bić się na ulicach i by słuchać jak najwięcej muzyki.
Rozmawiał: Piotr Wojtowicz
Fot.: okładka płyty