Karo Glazer - polska wokalistka, kompozytorka i producentka w rozmowie z AUDIO opowiada o nowym albumie "Crossings Project".
– Pani nowy album „Crossings Project” jest bardzo pogodny, nasycony radosną energią. Taki był zamiar?
– Muzyka generalnie kojarzy mi się z radosną energią! Od samego początku wychowywałam się na nagraniach, których słuchanie jak i granie dawało mi niekończącą się frajdę. Radość z grania była dla mnie punktem wyjścia i zapewne ukształtowała mnie jako artystkę. Od zawsze inspirował mnie Al Jarreau. Gdy w trakcie jednego ze spotkań wziął mnie za rękę i powiedział „Nie przestawaj śpiewać”, poczułam, że to właśnie o to w tym wszystkim chodzi. To jak powołanie do głoszenia pozytywnej energii. Lubię, gdy muzyka napawa ludzi fantastycznymi emocjami – niesie ze sobą coś inspirującego, daje nadzieję. Z pewnością dlatego moja nowa płyta jest tak kolorowa. Jeśli słuchacze wyczuwają jej naturalną energię, to jest mój prywatny sukces i bardzo mnie to cieszy. W trakcie pracy nad nią niezwykle istotne było dla mnie, by nie stracić naturalnej spontaniczności i ekspresji. Chciałam, by słuchacz słyszał, że to nie kolejna wielka produkcja, a spotkanie bliskich sobie ludzi.
– Skąd się wzięła fascynacja jazzem?
– Ze słuchania płyt, które puszczał mi mój tato. Jest fanem jazzu. W domu zawsze był dobry sprzęt audio. Jednak sukces mojego taty polegał na tym, że zawsze pokazywał mi muzykę odpowiednią do mojego wieku. Nie był to od razu jazz. Stopniował mi trudność utworów. Kiedy miałam pięć lat, powiedział mi: „było czterech chłopaków z Liverpoolu: John, Paul, George i Ringo” i puścił nagranie Beatlesów. Mój okres fascynacji ich piosenkami trwał długo. Potem, kiedy moi rówieśnicy słuchali disco albo ostrego rocka, ja byłam młodą fanką bluesa i jazzu.
Od słuchania do grania jest jednak daleka droga. Jak pani ją przebyła?
– Nie planowałam kariery muzycznej. Tak naprawdę to nie ja wybrałam muzykę, a ona mnie. Od dziecka chciałam być architektem, jak mój tata. Chodziłam do szkół plastycznych, wszyscy uważali, że ładnie rysuję, aż tu któregoś dnia powiedziałam mamie, że chcę grać na wibrafonie. To był mój ukochany instrument. Mama nigdy nie mówiła „nie”, ale stanowczo zdziwił ją wybór. Stwierdziła tylko, że jest taki duży i że gitara będzie odpowiedniejsza. Nie byłam przekonana, ale mając 10 lat zaczęłam grać na gitarze. Taki był początek mojej muzycznej edukacji.
Kiedy trzy lata później ojciec zabrał mnie na koncert Johna Mayalla, zrozumiałam, po co uczę się grać na gitarze. To był mój muzyczny przełom. Blues dał mi wolność. Wkrótce zmieniłam nauczyciela i zaczęłam uczyć się pod okiem jazzowego gitarzysty. Zaczął mi pokazywać inne harmonie. Dalej potoczyło się już naturalnie. Poznałam muzykę Weather Report i zakochałam się w takim brzmieniu. W tamtym czasie Jaco Pastorius był dla mnie większą gwiazdą niż Michael Jackson kiedykolwiek. (śmiech)
– Kiedy zaczęła pani śpiewać?
– Kiedy miałam szesnaście lat trafiłam na zamknięte jam sessions w świetnym towarzystwie. Zabrał mnie tam kolega mojego taty, gitarzysta bluesowy. To był mój pierwszy jam w życiu. Już w windzie spotkałam Józka Skrzeka, a na miejscu Staszka Soykę. Uau, pomyślałam – będzie się działo! Siedziałam tam i podobało mi się bardzo, ale kompletnie nie miałam pojęcia, co oni grają. W pewnym momencie podszedł do mnie perkusista i powiedział: "Tu nie przychodzi się, żeby siedzieć, więc wstajesz i grasz albo śpiewasz". Nie miałam ze sobą gitary więc zaśpiewałam. Pierwszy raz w życiu publicznie. To był improwizowany blues, a ja śpiewałam wokalizy. Jeździłam tam co tydzień i oni to moje śpiewanie akceptowali. Chyba wierzyli we mnie. Kierowali mną i dawali rady. Dzięki nim przestałam się bać śpiewać. Zrozumiałam, że wokalistyka, to nie tylko piosenki, a głos można traktować jak instrument.
– Jakie były pani wokalne odkrycia?
– Na początku byłam wkręcona w The Manhattan Transfer, ale jednocześnie fascynowała mnie Janis Joplin, Marvin Gaye i zespół Blood Sweat and Tears. Później Dianne Reeves i Joni Mitchell. Miłością obdarzyłam Ala Jarreau. Moją wielką fascynacją są nieustannie Novi Singers. Te płyty miał mój ojciec i mogłam po nie sięgać w każdej chwili. Domowa płytoteka była spora, co było niezwykle istotne, bo nie było wtedy internetu ani You Tube’a. Dziś młodzi słuchacze mogą poznać całą historię jazzu w jedną noc. Kiedyś każdy album był dla mnie odkryciem. Pamiętam, jak kupiłam „Magic Lady” Urszuli Dudziak. Naiwnie wtedy pomyślałam…”Ooo, ktoś śpiewa podobnie do mnie”. To był świat nastolatki, która odkrywa wszystko od początku. Czasami tęsknię za tą swoją naiwnością.
– Jak pani zgromadziła tyle gwiazd na swoją nową płytę?
– Dzięki licznym koncertom za granicą poznałam wielu muzyków. W bardzo naturalny sposób udało mi się nawiązać wiele znajomości. Z każdym z moich gości łączy mnie przyjacielska relacja. To nie kolejny projekt zainicjowany przez wielki label. Siłą „Crossings Project” jest to, że płyta powstała z naturalnej potrzeby muzykowania. Byłam inicjatorką tego projektu, ale bez wsparcia takich osób jak Krzysztof Ścierański, Lars Danielsson, Mike Stern, John Taylor czy Klaus Doldinger ten projekt by nie powstał. Im w takim samym stopniu zależało na nagraniu tej płyty, jak i mnie. To niesamowite, jak wielkim zaufaniem mnie obdarzyli.
Nie musiałam ich długo namawiać, gdyż zazwyczaj to oni namawiali mnie i trzymali kciuki za powodzenie całego projektu. Ich udział w płycie nie skończył się po wyjściu ze studia. Bardzo aktywnie uczestniczyli w procesie miksowania. W żadnym momencie nie czułam się samotna robiąc tę płytę, bo wspierali mnie od samego początku. „Crossings Project” dał wiele frajdy nie tylko mnie, ale praktycznie wszystkim moim gościom. Dzięki mojej zwariowanej koncepcji, pierwszy raz na wspólnej płycie zagrał np. Mike Stern z Johnem Taylorem. Byli zachwyceni moim pomysłem.
– Gdzie pani dokonała nagrań?
Album powstał w trakcie czterech sesji nagraniowych: w Nowym Jorku, Monachium, Goteborgu i na Śląsku. To było naprawdę duże przedsięwzięcie. W sumie w nagraniu płyty wzięło udział 19 muzyków, w tym prestiżowy Kwartet Smyczkowy z Filharmonii Monachijskiej. Jako producentka, od samego początku kładłam nacisk na jakość nie tylko muzyczną, ale również brzmienie płyty. Chciałam, by każdy z zaproszonych przeze mnie muzyków na samym końcu czuł wielką satysfakcję z ostatecznego efektu.
Od samego początku pracowałam przy jej powstawaniu z najlepszymi, dlatego na samym końcu, mając już cały nagrany materiał w rękach, długo podejmowałam decyzję, z kim chcę ją finalnie produkować. Po wielu przesłuchanych płytach stwierdziłam, że osobą, której pragnę powierzyć ostateczny miks płyty, jest znakomity amerykański producent jazzowy, laureat wielu Grammy, Martin Walters. Po tym, jak posłuchałam, co zrobił dla Terri Lyne Carrington, Spyro Gyra i Esperanzy Spalding, wiedziałam, że jest wyjątkowym realizatorem.
Każdą płytę traktuje bardzo indywidualnie. W trakcie mojego pobytu w jego studio bardzo dużo rozmawialiśmy o muzyce. Bardzo chciał poznać moją wrażliwość muzyczną, gdyż byłam pierwszą Europejką, z którą pracował. Zrobił też ostateczny master płyty. Praca z nim była wielką przyjemnością, nie mogłam podjąć lepszej decyzji.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Marek Dusza