– Dlaczego zadedykował pan swój nowy album "Bonafiled" swojemu dziadkowi?
– Był wyjątkową postacią, wiele mnie nauczył, przejąłem jego pozytywne nastawienie do świata. Był łagodnym, dobrodusznym i mądrym człowiekiem żyjącym w zgodzie z naturą. Pamiętam, ze każdego ranka szedł do lasu, który zaczynał się tuż za naszym domem i śpiewał. Byłem ciekaw, dlaczego to robi. – Dziękuję za wielkie dary, którymi obdarza mnie natura – powiedział mi. Kiedy dorosłem, przypomniały mi się jego słowa. Zrozumiałem, że nie doceniamy Ziemi i Słońca za to, co nam daje za darmo.
Oddychamy powietrzem, które natura ofiarowuje nam każdego dnia bez żadnych warunków. Jaka jest odpowiedź człowieka? Niszczy naturę, walczy z nią. O tym śpiewam na nowej płycie. Powinniśmy robić każdego dnia to, co mój dziadek, dziękować za dary natury, cieszyć się nimi. Co się stanie, jeśli rząd zawładnie powietrzem? Będziemy za nie płacić jak za gaz.
– Dziadek zrobił panu pierwszy instrument. Jaki?
– To był tradycyjny afrykański instrument perkusyjny balafon, podobny do marimby. Musiał zauważyć, że naśladuję śpiew dorosłych. Odkrył we mnie muzyczne zdolności. W Afryce śpiewanie i granie na instrumentach jest nierozłączne. Kiedy np. jesteśmy zapraszani na ceremonie ślubne, zachęcamy gości do tańca, rozśmieszamy ich, musimy być komediantami, tancerzami, muzykami i wokalistami. To zupełnie inna koncepcja artysty niż w Europie. Przenieśliśmy tę tradycję do Ameryki, świetnym przykładem był Sammy Davis Jr.
– Kiedy zaczął pan grać na basie?
– Bardzo późno. Byłem już profesjonalnym muzykiem, grałem na gitarze, instrumentach klawiszowych, saksofonie. Nie lubiłem basu, aż usłyszałem Jaco Pastoriusa w utworze "Portrait of Tracy" z jego debiutanckiego albumu. To mną wstrząsnęło. Byłem tak zafascynowany basem, że porzuciłem inne instrumenty i zacząłem intensywnie ćwiczyć. W młodym wieku wszystko jest możliwe, także to, że stajesz się wirtuozem instrumentu, którego możliwości kilka miesięcy wcześniej nie znałeś.
– Czym jest dla pana muzyka?
– Muzyki nie da się zobaczyć ani dotknąć, muzyka jest duszą, jest niewidzialna. Muzyka to myśl. Grałem z Patem Methenym, George’em Bensonem, Mike’em Sternem. Każdy gra na gitarze, ale mają różne brzmienia. Poznanie tych trzech różnych osobowości było dla mnie wspaniałym przeżyciem. Kiedy nagrywałem album z Mike’em, był gotowy w dwie godziny. Pat jest bardzo skrupulatny więc nagrywaliśmy płytę dwa miesiące. Ale kiedy słuchasz efektu ich pracy, oba albumy brzmią wspaniale, chociaż reprezentują różne koncepcje. Dzięki tej współpracy dowiedziałem się, że mogę realizować różne pomysły, zależnie od tego, jaki efekt chcę osiągnąć.
– W Warszawie wystąpił pan kiedyś z Bobbym McFerrinem, jak się wam współpracowało?
– Bobby nigdy nie robi prób. Byłem szczęśliwy, kiedy zaprosił mnie na trasę koncertową. Myślałem, że coś razem przygotujemy, wydzwaniałem do jego managera, a on twierdził, że Bobby na pewno się do mnie odezwie. Czekałem – żadnego telefonu. Pierwszy koncert mieliśmy w Stavanger, w Norwegii.
W dniu koncertu spotkaliśmy się w hotelu, więc pytam: Szefie, co mamy grać? – Zdecydujemy, jak będziemy na scenie – odpowiedział. Bobby jest bardzo szybki, wszystko dokładnie słyszy i natychmiast decyduje, jak ma się rozwijać muzyka. Przy nim wszyscy grają najlepiej jak potrafią. Zaczęliśmy koncert i wszystko dobrze brzmiało. Publiczność była szczęśliwa. A inni muzycy robią próby przez dwa tygodnie, zanim wyruszą w trasę. George Benson robił próby codziennie. Zrozumiałem, że każda droga jest dobra.
– Jak scharakteryzowałby pan swoje brzmienie?
– Muzyka wynika z języka, którym posługuje się artysta. Instrumentaliści grają tak, jak mówią. Nie zagrasz dobrze z kimś, jeśli nie poznasz jego języka. W Afryce rytmy są bardzo złożone – posłuchaj, jak mówimy. Czasem muzycy proszą mnie, żebym wytłumaczył im, na czym polegają te rytmy. Spróbujcie nauczyć się naszego języka i mówię wers, któremu odpowiada pewien rytm. I wtedy w lot pojmują. Nie pytają już, gdzie jest "raz", bo u nas nie ma początku taktu. A w Europie?
Spróbuj zagrać na bębnie zdanie: Idziemy do domu. Ono ma swoje tempo, równy rytm na trzy z wyraźnym początkiem i końcem taktu. Każdy język ma swój rytm i brzmienie. Polacy mają piękny język i to słychać w ich muzyce. Przekonałem się o tym współpracując z Anną Marią Jopek.
Macie wrażliwą publiczność, która rozpoznaje wszelkie niuanse w muzyce, słucha i docenia różne style. Chociaż nie znacie języka, w jakim śpiewam, stojąc na scenie czuję, że rozumiecie moją opowieść. Ja miałem podobne uczucie, kiedy w Afryce słuchałem Steviego Wondera nie znając angielskiego. Wiedziałem, o czym śpiewa.
– Czy improwizacje w jazzie i muzyce afrykańskiej są podobne?
– Tak, bo improwizacja to chwila w muzyce. Pamiętajmy jednak, że jazz wywodzi się z muzyki klasycznej. Jazzowe standardy to afrykańskie pieśni i europejskie harmonie. Jazzowa improwizacja wywodzi się z afrykańskich opowieści, to nasz język i nasze instrumenty perkusyjne.
Jeśli do improwizacji w stylu Bacha, Mozarta czy Pucciniego dodamy swingujący rytm, zrozumiemy, czym jest jazz. To fantastyczna kombinacja dwóch różnych kultur. Połączenie w każdej dziedzinie daje dobre efekty. Nie trzeba obawiać się różnic, a obejmować je. Pokonując różnice, będziemy żyć lepiej i bezpieczniej.
– Czuje się pan bardziej jazzmanem czy reprezentantem world music?
– Jestem obywatelem świata. Podróżnikiem zafascynowanym kulturą świata, procesem poznawania ludzi i uczeniem się od nich. Dziś nie czuję się bardziej Afrykańczykiem niż Polakiem. Wszędzie mam swój dom, w Bielsku-Białej, Nowym Jorku, Paryżu, Kamerunie. Dziadek mi mówił, że podróżując po świecie poznam ludzi innych niż ja.
W mojej wiosce, w Afryce, zanim usiedliśmy do stołu, myliśmy ręce i sięgaliśmy nimi po jedzenie. W Japonii dostałem pałeczki, pokazywali mi, jak się nimi posługiwać. W Europie jadłem łyżką, nożem i widelcem. Dopiero kiedy poznałem różnorodność świata, zauważyłem jak na tym tle lśni moja tradycja. Zrozumiałem, kim jestem. Zrozumiałem, jak bardzo na całym świecie ludzie uwielbiają muzykę. I ja kocham muzykę, jest moim najlepszym przyjacielem, od kiedy ją usłyszałem. Mam z nią same najpiękniejsze skojarzenia.
– Gdyby pan mógł zestawić swój "dream team", kto by w nim wystąpił?
– To trudne pytanie, bo grałem z tak wieloma znakomitymi muzykami. To będzie wielki "dream team", potrzebuję na niego stadion. Z pewnością byłby w nim Stevie Wonder i Lauryn Hill. Niedawno z nią nagrywałem, jest niesamowita. Herbie Hancock, Chick Corea, George Benson, Pat Metheny, Mike Stern, wielu pianistów i gitarzystów.
Gdyby żył mój mentor Joe Zawinul, moja największa inspiracja, także by się w nim znalazł. Perkusiści to: Vinnie Colaiuta, Dennis Chambers, Dave Weckl. Koniecznie Anna Maria Jopek i Michael Urbaniak – co się z nim teraz dzieje? Oczywiście Tomasz Stańko. Nawet z samych polskich muzyków zestawiłbym "Polish Dream Team". Tworzenie razem muzyki to jedna wielka, niekończąca się szkoła. Szkoła otwierająca drogę do poznania istoty człowieczeństwa.
Rozmawiał: Marek Dusza