- Spędziła Pani dzieciństwo w Malawi, czy muzyka afrykańska wywarła na Panią wpływ?
- Nie miałam wiele kontaktów z muzyką tradycyjną. Paradoksalnie mój ojciec miał sporo płyt jazzowych, dobrze pamiętam śpiew i trąbkę Louisa Armstronga. Jako dziecko uwielbiałam kontakt z naturą, nie chciałam wracać do domu. W Malawi jest przyjazny klimat, natura jest bardzo bujna i kolorowa. To piękne miejsce.
- Czym charakteryzuje się tradycyjna muzyka Malawi?
- Przede wszystkim śpiewem a cappella, solo i w chórach lub z niewielkim, kameralnym akompaniamentem, np.: gitary i kontrabasu. Z dzieciństwa pamiętam, że śpiewanie skupione było wokół kościołów, mamy własne, afrykańskie gospel, którym nasiąkłam. Dziś w radiu słychać przede wszystkim rap, jak wszędzie, ale tradycyjny sposób śpiewania przetrwał.
- Kiedy zaczęła Pani sama śpiewać?
– Kiedy byłam nastolatką moi rodzice zdecydowali o wyjeździe z Malawi do W. Brytanii, skąd pochodzi mój ojciec. To był dla mnie szok, na wszystko reagowałam okrzykiem zachwytu i zdumienia. W Londynie zaczęłam się interesować muzyką, a można tam znaleźć cały muzyczny świat. Zaczęłam kupować płyty. Najbardziej zainteresowały mnie jazzowe wokalistki: Ella Fitzgerald, Billie Holiday, Sarah Vaughan, a także Diana Ross. Nigdy wcześniej nie słyszałam tak wspaniałych głosów.
Miałam dwadzieścia lat, kiedy postanowiłam sama spróbować śpiewać i pisać piosenki. Naturalnym dla mnie wyborem były zespoły jazzowe. W dzień byłam nauczycielką, a wieczorami śpiewałam w klubach. Podobało mi się to, muzyka dodawała kolorów mojemu życiu, poznawałam muzyków, którzy stawali się moimi przyjaciółmi. Śpiewałam jazzowe standardy m.in.: "Summertime", "My Funny Valentine", "Love A Man", "God Bless the Child" najczęściej w duetach z akompaniamentem pianisty bądź gitarzysty, czasem dołączał do nas kontrabasista. Wtedy najlepiej wypadała moja interpretacja "Fever". To trwało sześć lat przez cztery do siedmiu wieczorów w tygodniu. Dzięki temu zdobyłam niezależność i mogłam robić coś, co sprawia mi radość.
- Pani kariera nabrała tempa dopiero po wyjeździe do Ameryki?
- To zbieg okoliczności, bo nie planowałam czegoś, co można nazwać karierą. W Ameryce starałam się o występy w klubach, imałam się różnych prac, żeby się utrzymać. Pracowałam w sklepie w Nowym Jorku i tam usłyszałam niesamowity głos francuskiej wokalistki. Kto to jest, zapytałam właściciela sklepu – Francuza. Okazało się, że to Liane Foly. Tego samego dnia kupiłam jej album. Zwróciłam uwagę, że jego producentem był André Manoukian, francuski muzyk armeńskiego pochodzenia. Nigdy wcześniej nie myślałam o nagrywaniu płyt, ale jeśli miałabym się na to odważyć, chciałam, żeby moją płytę wyprodukował właśnie on.
Po powrocie do Londynu zwróciłam się do wytwórni Virgin z prośbą o kontakt do André Manoukiana. Dostałam numer telefonu do jego managera i przez niego nawiązałam mailową korespondencję wyjawiając moje marzenie. André poprosił o moje nagrania demo, więc mu wysłałam. Spodobał mu się mój głos i odpisał: OK, zróbmy coś razem. Pojechałam do Paryża, spotkaliśmy się w słynnej Café de la Paix w pobliżu opery. Obawiałam się tego spotkania, więc zabrałam ze sobą przyjaciółkę, żeby poczuć się pewniej. Trzy miesiące później w jego studiu nagrałam swój pierwszy album "Yellow Daffodils", który ukazał się w 2002 r. Kolejne dwa albumy też nagrałam z André Manoukianem.
- Od początku miała Pani koncepcję swojej muzyki?
- Tak, ale pod wpływem André ona się zmieniała. Dużo rozmawialiśmy, wypytywał mnie, kogo lubię słuchać, jak chciałabym, żeby brzmiała moja płyta. W czasie pracy okazywało się, że jednak jego pomysły są ciekawsze od moich. To, co zrobił na "Yellow Daffodils", było zadziwiające, wydobył ze mnie ekspresję, której nawet nie przeczuwałam. Dodał mi pewności siebie, zrozumiałam, kim jestem i co mogę osiągnąć. Wiele się nauczyłam dzięki niemu. Wcześniej nie wiedziałam, czy piszę dobre piosenki. Kiedy pierwszy raz słuchałam efektu, nie dowierzałam, że to ja.
- Dlaczego czwarty album "Black Orchid" zdecydowała się Pani nagrać bez pomocy André Manoukiana?
- Poczułam, że mogę zrealizować własne pomysły. Niestety, cieniem położył się na tych nagraniach mój stan zdrowia. Dowiedziałam się, że mam raka piersi. Postanowiłam walczyć z chorobą, mam córeczkę, której nie mogłam zostawić. Przypomniałam sobie nagrania Niny Simone, zawsze podziwiałam jej odwagę i siłę w walce o prawdę. Mówiła o niesprawiedliwościach tego świata, śpiewała o tym, czego nikt nie odważył się nazwać. Była bezkompromisowa w walce o prawa człowieka. W moim odczuciu to najsilniejsza osoba, o jakiej słyszałam.
Jej piosenki dodawały mi sił, kiedy już chciałam dać za wygraną. Była wtedy dla mnie jak matka, potrzebowałam takiego głosu, mocnego wsparcia i dopingu, żeby się nie poddawać. W podziękowaniu postanowiłam złożyć jej hołd i tak powstał album "Black Orchid". Potrzebowałam wtedy kogoś, komu mogłam powiedzieć, jak jest mi źle, jak cierpię. Zaśpiewałam to Ninie Simone, zaśpiewałam matce, moim siostrom i braciom, bo nie odważyłam się im tego powiedzieć. To moje przesłanie dla wszystkich kobiet, dla świata.
- Styl śpiewania Niny Simone także był dla Pani natchnieniem?
Oczywiście, jej śpiew był magiczny, poruszał mnie do głębi. Na wszystkich robił wielkie wrażenie. Nikt nie śpiewał z taką pasją, jak ona. To głos zrodzony w walce z przemysłem muzycznym, z ludźmi, którzy chcieli ją wykorzystać. To były naprawdę trudne dla niej czasy. A mimo tego pozostawała niezwykle wrażliwa na brzmienie, na muzykę, którą tworzyła. Jest dla mnie niedoścignionym wzorem.
- Nowy album "Convergence" nagrała Pani z Borisem Blankiem, połową duetu Yello. Jak doszło do waszego spotkania?
- Byłam zafascynowana piosenką "The Rhythm Divine", którą Shirley Bassey zaśpiewała z Yello. Nie znałam płyt Yello, ale marzyłam, by Boris Blank był producentem mojego albumu. Byłam jednak z innego świata, przyjechałam z Afryki, śpiewałam jazz. Ale kiedy już nagrałam trzy albumy z André Manoukianem, pomyślałam, żeby nawiązać kontakt z Borisem.
Chciałem nagrać coś innego, niż wcześniej. Kiedy już doszło do spotkania i ustaliliśmy wstępny plan współpracy, dowiedziałam się o mojej chorobie. Boris wspierał mnie. Powiedział, że będziemy pracować, kiedy tylko będę miała siłę i czas. Nagraliśmy najpierw jedną piosenkę, potem po przerwie drugą i następne w długich odstępach czasu. To trwało w sumie trzy lata. Nie wiedzieliśmy, czy efekt będzie na tyle zadowalający, żeby wydać album.
- Jak przebiegała praca nad piosenkami?
- Najpierw Boris tworzył zbiór brzmień, układał z nich dźwiękowy dywan, na którym ja tworzyłam emocjonalną partię wokalną: melodyjne wersy moich tekstów. Kiedy mieliśmy odpowiednią bazę, dodawaliśmy szczegóły, wypełnialiśmy szkielet piosenki różnymi muzycznymi smaczkami. A jeśli chodzi o brzmienia, Boris jest gigantem, potrafi zmienić utwór nie do poznania. Jego realizacja jest na najwyższym poziomie inżynierii dźwięku. Dzięki niemu moje piosenki nabrały mocy. W końcu "Convergence" to trzy lata jego pracy w studio [śmiech]. Oczywiście robił w tym czasie inne, własne projekty. Tylko kilka utworów nagrywaliśmy będąc razem w studio, m.in. zamykający album "Turners Ship".
- Nagrała Pani także swój ulubiony standard "Fever".
- To Boris podsunął mi ten pomysł. Śpiewałam ten utwór milion razy i nie chciałam tego robić znowu. Ale kiedy odtworzył mi w studiu rytm, który do niego zrobił, krzyknęłam: yeah, zróbmy to. Zaśpiewałam i rezultat znalazł się na płycie. Nie wiem, jak długo Boris tworzył muzykę, ale nagranie mojej partii zajęło nam dziesięć minut. Doskonale się przy tym bawiliśmy.
Rozmawiał: Marek Dusza