Andrew Bird to wielka postać, choć mało widoczna na rynku muzycznym. "Noble Beast" to już bodaj dwudziesta płyta, na której pokazuje swój talent 36-letni Amerykanin.
Mistrz skrzypiec z Chicago jest samoukiem. Nigdy nie korzystał ze "sprawdzonych" metod nauczania, a swoje umiejętności budował na graniu "ze słuchu". Temu właśnie zawdzięcza ogromną kreatywność, którą potwierdza na swoim nowym krążku.
Mimo ogromnego doświadczenia i wielu lat na scenie są szanse, że to "Noble Beast" będzie tym wydawnictwem Birda, które sprawi, że zyska w końcu większą popularność. Jest to przede wszystkim płyta łatwa do przyswojenia i skierowana do najszerszego grona słuchaczy z całej dyskografii tego folk rockowego artysty. Ten nie tylko gra na skrzypcach, ale i na gitarze, nie zapominając o śpiewie. Ostatni z atrybutów nie jest bynajmniej jedynie dodatkiem do całości, a równorzędną częścią twórczości Andrew Birda, podpartą inteligentnymi tekstami, które szczególnie upodobają sobie angliści lubujący się w inteligentnych, złożonych lirykach. Czasem nawet zbyt złożonych, gdyż momentami można poczuć się jak na lekcjach analizy wierszy, próbując dociec o co tu właściwie chodzi.
Do kogo wokalnie można porównywać Birda? Najbliżej chyba mu do wrażliwości Jeffa Buckleya, co sprawia, że kompozycje na "Noble Beast" są tak bardzo emocjonalne. Utwory utrzymane są w wolnym lub średnim tempie, a najbliżej do pewnego przyspieszenia artysta zbliża się w kawałku „Fitz And Dizzy Spells" – tu również pojawia się "gwizdane" solo, element także wprowadzający w zawartość krążka. Trochę nudno zaczyna się robić po przekroczeniu granicy 2/3 płyty. Ostatnie utwory sprawiają, że czuje się, że album jest zbyt długi. W dodatku edycja specjalna "Noble Beast" została wzbogacona o drugi krążek "Useless Creatures". Składają się na niego same instrumentalne kompozycje, do których rzadko się wraca. Szkoda, bo aż do "Unfolding Fans" Bird jest bardzo kreatywny i pomysłowy.
"Not A Robot, But A Ghost" - tytuł najlepszej kompozycji na nowej płycie Andrew Birda świetnie odnosi się do kolejnego kroku w jego twórczości. Zamiast mechanicznego powielania pomysłów i wykorzystywania znanych rozwiązań, mamy okazję zetknąć się z prawdziwym duchem. Nie jest to najlepsza płyta Amerykanina. Poziomu "Andrew Bird & The Mysterious Production Of Eggs" może już nigdy nie przeskoczyć. Z drugiej strony jest to album dobry na początek znajomości z artystą.
M. Kubicki
Fat Possum