Zapewne niejeden z fanów był już świadkiem, że dzieła przedśmiertne miały w sobie coś wyjątkowego, coś z testamentu artystycznego, coś racjonalnie trudno wytłumaczalnego. Tak jest i tu.
Jak wiadomo, pianista Esbjorn Svensson zmarł niedawno tragicznie po nagraniu albumu Leucocyte. Wydawca zapewnia, że nie było żadnych przeróbek przed wydaniem tytułu. Forma, w jakiej go otrzymujemy, stanowi jakby epitafium napisane przez Svenssona do spółki z basistą Danem Berglundem i perkusistą Magnusem Ostromem.
Łagodna introdukcja albumu nie rozbudza emocji, jakie zapowiada już kadencja basu w Premonition z powtarzanymi efektami przesteru. Ostinatowe frazy fortepianu, z charakterystycznym nuceniem pod nosem, przypominają spontaniczne koncerty solowe Jarretta z połowy lat 70. Preparacje instrumentów zamazują stopniowo panoramę dźwiękową i w końcowej fazie dochodzi do erupcji o hard-rockowej agresywności. W dalszym rozwoju akcji próżno szukać wysublimowanych partii akustycznych, z wyjątkiem minutowej ciszy, bowiem generowane obficie efekty elektroniczne towarzyszą już do samego końca.
Wizja artystyczna, niezwykle śmiała, jest może nawet trudna do rozszyfrowania przy pierwszym słuchaniu. Jednakże forma Leucocyte wynika z logiki rozwoju e.s.t., jeżeli grupa nadal chciała się mierzyć nie tylko z oczekiwaniami wiernych fanów, ale i sama zrealizować rewolucyjne idee z pogranicza muzycznej świadomości i podświadomości. Nie poznamy, co kryje się za ledwie uchylonymi drzwiami do muzycznego labiryntu, ale te drzwi koniecznie trzeba było otworzyć!
Cezary Gumiński
ACT/GIGI