Najwybitniejszy współczesny wibrafonista miał od czasów wczesnej młodości słabość do gitary, ale uznał, że lepiej radzą sobie na niej koledzy i dał upust swemu niepospolitemu talentowi muzycznemu na wibrafonie. Jednak gitara pozostała dla Gary`ego Burtona do dziś czarownie inspirującym instrumentem.
Ulubionym składem (i chyba przez samego Burtona wykoncypowanym) stał się kwartet: wibrafon, gitara, gitara basowa i perkusja. Wtedy to magicznie zespalają się głosy gitary i wibrafonu, a niekiedy basu, tworząc unikalne współbrzmienie. Te głosy mogą prowadzić polifoniczny dialog lub wdzięcznie splatać się w kształtowaniu się jednej linii melodycznej.
Już w 1960 r. Burton muzykował dzielnie z gitarzystą Hankiem Garlandem, by 3 lata później spróbować sił z samym Jimem Hallem, a legendarny własny kwartet (z Larrym Coryellem - gitara, Stevem Swallowem - bas i Royem Haynesem - perkusja) założył w 1967 r. Zwykle ostrożna w sądach krytyka nagrodziła ich pierwszy album "Duster" aż pięcioma gwiazdkami, no i zaczęło się.
Zespół młodych, ale już doświadczonych muzyków zaproponował kompletnie nowatorskie podejście w jazzie, stając się na parę lat wiodącą siłą nurtu jazz-rocka i przyciągając do jazzu w epoce dzieci kwiatów miliony fanów, w tym także w Polsce. Z upływem lat niezmiennej świetności grupy zmieniali się tylko gitarzyści i perkusiści, lecz stałym kompanem Burtona pozostawał Swallow, również jako niezastąpiony konsultant artystyczny. Jednym z gitarzystów, który od 1974 r. przez 3 lata dzielił w kwartecie Burtona scenę i studio, był Metheny - wtedy młody talent gitarowy i wychowanek Burtona z Berklee College of Music.
Gdy 3 lata temu nastąpiła jednorazowa reaktywacja kwartetu ze wspaniałym perkusistą Antonio Sanchezem, ani Burton, ani Pat Metheny, ani Steve Swallow nie przypuszczali, że będą mieli tak ogromną satysfakcję ze spotkania na montrealskiej scenie, że projekt będzie miał rychłą kontynuację. My dostajemy na kompakcie materiał z występu formacji w słynnym klubie Yoshi’s w 2007 r. W programie rzęsiście oklaskiwanego koncertu znalazły się znane utwory z repertuaru kwartetu. W ich aktualnym wykonaniu uderza imponujący stopień zgrania, a przecież wiadomo, że często na skutek rozejścia się dróg artystycznych członków byłych supergrup, czyli tych, co kiedyś grali jak jeden, opuszcza po latach tak zwana chemia wzajemnych inspiracji.
Aktualnie wibrafon Gary`ego Burtona urzeka jak zawsze wysublimowaną estetyką samego brzmienia instrumentu jak i koronkowej budowy fraz. Muzyk ten rzadko komponuje, za to jego improwizacje to absolutny popis maestrii melodycznej. Metheny w doskonałej formie obdziela fanów girlandami pięknych dźwięków. Szkoda (a może i nie), że w większości utworów prezentuje swe współczesne brzmienie gitary i tylko w utworze "Walter L" przypomina bluesowo-rockową wyrazistość swego poprzednika - Coryella, a w "Fleurette Africaine" daje się poznać od wykwintnej strony akustycznej.
Bardziej dawne czasy przypomina Swallow, choć ton jego basu jest obecnie bardziej aksamitny, a harmonie - bardziej wyszukane. Znakomicie w otoczeniu asów dał sobie radę, też as, Sanchez: poskramia wirtuozerię, potrafi być zarówno subtelny, jak i należycie dynamiczny w odpowiednich momentach, a więc bezbłędnie wtapia się w klimat kwartetu, który ma się tak dobrze jak za najlepszych czasów.